wtorek, 25 listopada 2014

Zmiana planów – kierunek Banos


21 listopad 2014 Piątek

Pobudka o 6.30 po nocy przespanej idealnie w łóżku. Wychodzę na zewnątrz tego budynku kontroli parku narodowego, wulkan Chimborazo jest w całości oświetlony przez słońce. Patrzeć na najwyższy szczyt Ekwadoru o poranku to coś bezcennego! Dziś o 14.00 ma przybyć ten przewodnik i mam z nim wchodzić na szczyt tego wulkanu. Najpierw muszę złapać stopa do wioski niżej i kupić jedzenie. Wracam do środka budynku i tam z automatu nalewam gorącą wodę do mojego garnka i jem owsiankę z bananami. Przychodzi ten facet który mnie zaprosił na nockę i życzy smacznego. Pakuję się, potem jeszcze piję herbatę i dziękuje za gościnę. Udaję się na drogę tam, pierwsze auto zabiera mnie po chwili, jak się okazuje to Kolumbijczycy, facet z ojcem,żoną i córeczką . Mieszkają w Quito w Ekwadorze, facet wyjechał ok 10 lat temu z Kolumbii pracować do Ekwadoru. Zawożą mnie do wioski San Juan. Tutaj jest kafejka internetowa. Spędzam tutaj na internecie 2 godziny. Potem płacę 1,35$ i doładowuję moje konto Ekwadorskiego nr telefonu za 3$ . Piszę pamiętnik na chodniku w cieniu. W międzyczasie już pare razy dzwoniłem do tego faceta Don Rodrigo aby potwierdzić czy ktoś będzie o 14.00. Jak narazie żadnego kontaktu. Kupuję potem w małym sklepiku 7 bułek, 2 papryki i pomidory, paczkę ciastek, 3 słodkie bułki i mały serek biały płacąc ponad 4$. Jem pod sklepem, potem dzwonię do tego faceta, w końcu odbiera ale jak się okazuje on mówi że jest problem z przewodnikiem i nie lubi załatwiać takich spraw przez telefon. Ja mu odpowiadam że czekałem pod wulkanem nie po to aby mi mówił że ma problem z przewodnikiem! Mówi że możemy się spotkać w tym biurze o 16.00 w Rio Bamba. Zgadzam się na to ale mówię że dziś chce wyruszyć bo tracę czas. Łapię stopa z wioski starym, niebieskim pickupem forda i jadę na pace do Rio Bamba, tam wysiadam daleko ok centrum. Czekam na miejskiego busa który za 25 centów zawozi mnie do Parku Infantil. Tutaj mam zamiar czekać, siedzę na ławce w cieniu i obserwuję jak ludzie pływają rowerami wodnymi po małym stawie, jeżdzą tu faceci sprzedający lody, facet na rowerze trójkołowym sprzedający chipsy. Potem idzie jakiś chłopak pchający wózek z czymś bordowym i okrągłym na patyku. Pytam go co to jest? On mi mówi że są to jabłka w lukrze, biorę jedno za 50 centów. Jest na prawde pyszne! Takiego jabłka jeszcze nie jadłem. Potem zaczyna grać muzyka i pojawia się mnóstwo dzieci w kolorowych strojach. Ja leżę na trawie i czekam. Potem gdy przechodzę przez park jest jeszcze więcej dzieci w kolorowych strojach. Wędruję pod biuro firmy Alta Montana. Przychodzi jakiś facet o 16.00 witam się z nim, próbuje otworzyć drzwi zamknięte kłódką lecz ta odmawia posłuszeństwa. Gdy on się mocuje z nią ja idę na główną ulicę bo jest tam pochód, idą grający na bębnach, tamburynach i piszczałkach jakby żołnierze ubrani w białe kaski, za nimi tancerki, potem dzieciaki w kolorowych strojach które widziałem w parku. Wracam do biura, facet ściągnął całe drzwi metalowe. Rozmawiamy o szczegółach 140$ za przewodnika 10$ za sprzęt. Potem się jeszcze okazuje że za transport w jedną stronę 30$ mało tego oni nie mają samochodu i nie mam gdzie zostawić plecaka. To jest problem, musiałbym zostawić go w tym punkcie kontrolnym gdzie spałem. Potem się jeszcze okazuje że 10$ trzeba zapłacić za pozwolenie na wejście, bo oni nie mają pozwolenia. Tak sobie myślę "z jakiej racji mam płacić za to że oni nie mają pozwolenia?" Inne firmy mają. Chcą wyruszyć o 21.00 z biura, a zacząć wędrówkę na szczyt o 23.00. Jak dla mnie to jest stanowczo za późno, jeszcze się okazuje że nie mają umowy żadnej na wejście dla mnie tylko jakiś śmieszny rachunek. Mówię że potrzebuję umowę, potem mogę zapłacić a nie odwrotnie. Każą mi poczekać ok 30min to wrócą z umową. Gdy wychodzą co raz intensywniej moja intuicja mówi mi że nici z podboju najwyższej góry Ekwadoru. Za drogo, jakaś dziwna sytuacja, poza tym nie mam zamiaru się śpieszyć. Decyduję się po prostu wyjść z biura i odpuścić sobie. Sprawdzam mapę i mam zamiar udać się do Ambato a stamtąd do sławnej miejscowości - Bańos, u stóp aktywnego wulkanu Tungurahua 5016m. Chcę dostać się teraz do miasteczka San Andres aby tam rozbić mój namiot. Idę cały czas ulicą - Veloz. Gdzieś wyżej widzę że babka wewnątrz serwisu obówia na grillu przyrządza frytki. Jedna porcja to 75 centów. Kupuję porcję frytek, z parówką, keczupem i majonezem oraz odrobiną surówki. Jest tak smaczne że zamawiam większą porcję za dolara, jedząc i opowiadając seniorom o mojej podróży. Potem wędruję za rondo i tam akurat załapuję się na busa do San Andres płacąc 25centów za 15km. Wysiadam, jest już po zmroku, wysiadła również grupka ludzi których pytam czy znają jakieś dobre miejsce na rozbicie namiotu? Oni mówią żebym z nimi poszedł to mi pokażą. Wychodzimy za teren zabudowany i jest mały lasek za farmami. Dziękuję serdecznie grupce dzieci i dorosłych i udaję się w tą stronę. Jest tutaj obok lasku niżej jakaś piasczysta ścieżka na której rozbijam namiot uważając aby nie przebić materiału małymi agawami które tu rosną. Jestem trochę rozczarowany bo miał być zdobyty dziś najwyższy szczyt Ekwadoru a jednak dupa. Jak widać plany się jak zawsze zmieniają, intuicja w ostatnim momencie mi kazała zrezygnować z tego planu. No trudno, czekają na mnie na pewno inne przygody i ciekawe miejsca ;)
Człowiek Krzak

kciuki w góre




jabłko w lukrze :)

parada




Banos i aktywny wulkan Tungurahua

22 listopad 2014 Sobota

Rankiem widzę że tą ścieżką na której stoi mój namiot jakiś facet chce przeprowadzić krowy! Wołam do niego że nie ma przejścia. On coś tam krzyczy że to jest ścieżka! Ja że potrzebuje przynajmnidj 20 minut na spakowanie. Pakuję więc mokry namiot,bo padało w nocy trochę. Ruszam przez miasteczko i pytam o faceta przy kościele o wodę. On pokazuje mi kran kawałek dalej z którego nabieram wodę do mojej butelki. Potem już jestem na drodzę i łapię stopa. Nikt się nie chcę zatrzymać w przeciągu 10min. Idę więc dalej w kierunku świateł, patrzę że zatrzymuje się na nich srebrny pickup toyoty. Podbiegam i pytam faceta czy jedzie w kierunku Ambato? On że tak i każe mi wsiadać, plecak na pakę i jedziemy. Mówi że najpierw pojedziemy załadować towar na pakę, facet ma hostel w Rio Bamba i mały sklep w Ambato dokąd jedziemy. Dojeżdzamy do jakiejś małej wioski gdzie pełno Indian Quechua. Tutaj czekamy na farmie z 20 min na załadunek ziemniaków, pomagam przy tym i stojąc na pace odbieram od wieśniaka 7 worków ziemniaków, jak się okazuje jadą one do Ambato do jego sklepu, który prowadzi jego żona. Facet w ogóle ma stopień sierżanta i pracował jako wojskowy. Dojeżdzamy do miasta, wysiadam na wylocie na miasto Bańos dokąd zmierzam. Zaraz za rondem łapię kolejnego stopa starym pickupem z facetem i jego córką. Jedziemy razem do miasta Pelileo jakieś 15km. Tam idę ruchliwą drogą w dół na wylot. Dopiero za jakiś kilometr staję przy drodzę i już po 30sekundach mam kolejnego stopa i jak się okazuje do Bańos. Chłopak pracujący dla Tetra Paka jedzie z matką do Puyo. Jedziemy piękną zieloną doliną, potem ukazuje się w chmurach dymiący wulkan Tungurahua. Coś niesamowitego. Oni kupują na parkingu słodycze z Cańa którymi mnie częstują. Wjeżdzamy do turystyczego miasta Bańos. W miasteczku widnieją przydrożne znaki ostrzegające o tym że jest to strefa zagrożona wybuchem wulkanicznym!! Gdzie ja jestem? Ostatnia erupcja wulkanu miała miejsce w sierpniu tego roku, widziałem zdjęcia na internecie, potężne gejzery lawy i ognia. Coś pięknego. Wysiadam tutaj dziękując za podwózkę. Wędruję do centrum, w punkcie informacyjnym dostaję darmową mapkę trekkingową. Wyłysiały koleś nie udziela mi żadnych konkretnych informacji, sugerując abym zapytał o więcej w centrum trekkingowym. Po ogarnięciu mapki postanawiam udać się ścieżką trekkingową w górę po zboczu wulkanu do wioski Pondoa na 2497m a stamtąd wyżej do schroniska na 3830m. Posilam się kanapkami w parku, kupuję kolejną wstęgę na nadgarstek i ruszam w górę miasta poszukując ścieżki. Przechodzę koło cmentarza, potem przez rzekę. Nie ma żadnych znaków, schodzę na główną drogę. Potem w przydrożnej restauracji pytam o drogę kobiety, która mówi że muszę się wrócić. Już zgupiałem, nie widziałem żadnej ścieżki trekkingowej. Kupuję za dolara słodycz z Cani. Babka tłumaczy mi drogę, a potem jej mąż zaprasza mnie na spróbowanie soku z trzciny cukrowej. Bierze pocięte kawałki Cani, wkłada do maszyny i po chwili w kubku jest już sok z bambusowego pędu trzciny cukrowej. Dostaje darmowy sok który smakuje wyśmienicie. To jest spożywanie natury bez dodatków chemi. Jeszcze gdy patrzysz po raz pierwszy raz w życiu jak się mieli trzcinę cukrową i otrzymuje sok, to jest coś niezapomnianego. Facet mówi że trzcinę trzeba obrać a potem pocięte kawałki można gryźć lub zrobić sok. Dziękuje serdecznie za sok i za wskazanie drogi. Wracam się spowrotem kawałek i po trudnościach udaje mi się odnaleźć ścieżkę, jest ona bardzo stroma i porośnięta trawami. Pnie się cholernie stromo, muszę odpoczywać co jakiś czas, na punkcie widokowym oglądam miasto Bańos w dole. Po długiej wędrówce dochodzę do tej wioski - Pondoa. Tutaj jakiś znak wskazujący 200m do tymczasowego schroniska. Po zjedzeniu słodyczy dochodzę do kompleksu budynków schroniska. Wychodzi młody facet, którego pytam o drogę. Przynosi mi dokładniejszą mapkę i wyjaśnia drogę. Pytam go czy mógłby napełnić mi butelkę wodą pitną? On napełnia mi ją i jeszcze przynosi drugą 1,5l butelkę. To schronisko do którego chcę się udać jest opuszczone, a powyżej tej wioski nie ma już żadnych domów. Tak więc posiadanie większej ilości wody jest bardzo ważne. Dziękuję mu i ruszam brukowaną drogą, potem odbijam w ścieżkę, jest ona wąska, potem zaczynają się tunele które porośnięte są korzeniami jakiś roślin. Przechodzę nimi bo błotnistej, stromej,wilgotnej i wąskiej ścieżce. Jest na prawdę ciężko, potem wyżej jakieś pastwiska i łąki oraz wyżej kolejne zalesione tunele. Dochodzę do drogi, idę kawałek dalej gdzie znajduje się zarośnięty i opuszczony punkt kontrolny na ok 2800m . Za nim kolejny tunel, jest on błotnisty, jest tu ciemno, a u góry jako dach są to jakieś korzenie i tropikalne rośliny. Czuję się jak w jakiejś baśni! Przechodzę takich pare tuneli i po lewej stronie widzę pole z trawką ogrodzone drutem kolczastym. Jest 17.30 zaraz będzie ciemno, tak więc postanawiam tu obozować i ruszyć jutro rano. Rozbijam namiot i oglądam widok ponad chmurami. Niżej było widać całą dolinę zieloną, teraz nie widać nic, poza tym nachodzi zaraz mgła i zaczyna padać deszcz.

Aktywny Wulkan tungurahua 5023m

trzcina cukrowa

awokado

widok na Banos











23 listopad 2014 Niedziela

Wcześnie rano pakuję namiot i wyruszam w górę już o 6.40 tymi tunelami ziemnymi. Wyżej wchodzę w strefę lasu tropikalnego, wszędzie mokro i wilgotno, jestem cały spocony i mokry od zebrania na siebie wody ze zwisających traw i roślin. Wszędzie jest mgła, poranek umija mały koliberek wysysający nektar z pięknych fioletowych kwiatów, istna dżungla jak dla mnie i to na wysokości 3 tysięcy metrów. Liany, gęste drzewa z powykręcanymi korzeniami i porośnięte mchem i jakimiś porostami. Ścieżka jest niesamowicie stroma, pełno błota i te tunele z korzeniami w których muszę się schylać. Plecak już mam mokry zarówno jak i całą twarz. Idę zupełnie sam popijając wodę i odpoczywając często. Po 3 godzinach wędrówki docieram do jakiegoś budynku, dalej wszystko we mgle a więc nici z widoków na wulkan. Wchodzę do tego zdewastowanego, starego schroniska. Jest całe w środku porośnięte mchem, są nawet w kuchni stare naczynia i talerze. Miejsce jest na prawdę odjazdowe bo lubię opuszczone budynki. Tutaj znajduję nawet jedną cytrynę i jem ją bo jest dobra. Ktoś tu chyba był jakiś czas temu, po zjedzeniu cytryny i kanapek postanawiam wracać spowrotem. Nie ma sensu iść dalej w górę, nie mam dużo wody a poza tym buty i spodnie mam już totalnie przemoczone. Schodzę więc tymi błotnistymi tunelami i przez las. Spodnie i buty całe ubłocone, moje długie już włosy i broda -mokre. Potem po ok 1,5 godzinie jestem na drodzę którą idę do tej wioski Pondoa. Tam schodzę do tego schroniska i witam się z tym chłopakiem który wczoraj dał mi wodę i mapę. Pyta mnie jak tam? Mówię że to tragedia ta ścieżka, przy takim stopniu nachylenia i warunkach pogodowych wędrówki z ciężkim plecakiem był to jeden z cieższych trekkingów jak dla mnie. Zaprasza mnie na herbate. Ja najpierw rozwieszam namiot do wyschnięcia. Poznaję jego siostrę, matkę i ojca. Całe to miejsce to rodzinny biznes. Piękne nowy kompleks schroniska. Pytam o to czy mogę zrobić pranie? Facet pokazuje mi pralnie w postaci kamiennych zlewów z mydłem. Piorę w misce spodnie, skarpety i koszulkę. Potem piję z nimi w środku darmową kawę i zajadam się podarowaną bułką z serem. Mają też tutaj malutkiego szczeniaczka owczarka niemieckiego, mało tego wygląda tak samo jak mój gdy kupowaliśmy mojego. Ma na imię Rex, nadali mu tak bo oglądali odcinki znanego Europejskiego serialu o psie - Komisarz Rex. Pytam o nocleg ile by kosztował? Chłopak mówi że 10$, ale zapyta ojca o to czy można taniej. Tak dostaje swój prywatny domek z sypialnią i łazienką za 5$! Za taką cenę to nawet w Polsce nie kupisz noclegu, do tego mają wifi. Oni potem gdzieś jadą i zostawiają mnie samego. Prysznic od razu biorę po tym ciężkim trekkingu. Wieczorem postanawiam zjeść coś ciepłego, syn właściciela zamknął restaurację i nie mają klucza. Facet prowadzi mnie na górę do małej restauracji którą prowadzi pewna kobieta. Nie może natomiast gotować aktualnie bo ma złamaną rękę. Mówię że nie ma problemu ja sobie sam przyrządze posiłek. Idę po moją torbę z jedzeniem i kroję moją paprykę i cebulę, kupuję 4 jaja za 1,20$ i robię pyszną jajecznicę którą jem z moją bułką;). Kupuję jeszcze 2 duże piwka i wracam do mojego domku. Jutro pora wrócić do miasta Bańos a stamtąd pojadę chyba na wodospady i do miasta Tena.


las tropikalny na zboczu wulkanu Tungurahua

Opuszczone schronisko na wulkanie




Szczeniaczek w hostelu - Rex

Tymczasowe schronisko


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz