Problem z żołądkiem i miasto Caraz
6 wrzesień 2014
Rankiem problem
nie ustaje, do tego brzuch mam jakiś wzdęty i opuchnięty z lekkim bólem. No to
teraz już chyba wiem dlaczego, nabrałem dwukrotnie wody do picia z tej większej
rzeki na polu namiotowym. A widziałem, że pasają się wyżej jakieś krówki. Nie
wiem co mnie podkusiło, zawsze w górach brałem z malutkich strumyczków czy
źródełek i dlatego jeszcze nie miałem problemów. Ogarniam się i pakuję namiot,
słoneczna pogoda a więc będzie szło się ciężko, spoglądam w głąb doliny i tam
dalej ciemne czarne chmury się utrzymują, dobrze że nie czekałem kolejnego
dnia. Teraz schodzę w dół z bolącym brzuchem i problemem. Zażyłem węgiel
aktywny i jedną tabletkę nifuroksazydu. Mam nadzieję, że mi przejdzie. Mija
mnie jadący z góry jadący na mule facet z dzieckiem, proponował mi przejazd do
wioski ale drogi, poza tym przy takiej wąskiej ścieżce i przepaści nie czuł bym
się na takim mule bezpiecznie.
Daję radę i
schodzę wąską i pylistą ścieżką, dochodząc do jakiejś ogromnej tuby. Widać już
budkę strażniczą ze strażnikiem na zewnątrz. Tu z tej tuby idącej z doliny.
Pytam strażnika czy woda nadaje się do picia, odpowiada, że jak najbardziej.
Napełniam więc, pustą już butelkę. Opowiadam mu o podróży oraz o tym co mi
dolega. On, że zarejestrują mnie przy wyjściu. Kurdę to będę miał problem bo
nie mam biletu. Pytam ile do wioski jeszcze bo potrzebuje jakiejś ziołowej
herbatki na żołądek? On, że jedyne 5 min pozostało, tak więc ruszam ze
skwaszoną miną. Nikt mnie nie woła, zza pleców, haha udało się po raz kolejny
przejść kontrolę nie płacąc za bilet. Po chwili jestem już w tej wiosce
Cashapampa. Na jakimś podwóreczku z restauracją do kubła wyrzucam śmieci wraz z
olejem, bo mi przecieka przez nieszczelną butelkę. Niżej jest malutkie
skrzyżowanie, na rogu ławka i zadaszenie, po drugiej jakiś malutki sklepik. Gdy
siadam i rozmyślam co dalej, chciałbym znaleźć sklep i dokupić jedzenia. Stoją
tu również 3 białe taksówki, ich kierowcy pytają mnie gdzie się chcę dostać?
Mówię iż planem jest przejście stąd w poprzek, do doliny Paron. Taksówkarze
odradzają mi ten pomysł i mówią, że znacznie lepiej jechać do Caraz i stamtąd
pojechać w górę do tego jeziora.
Poza tym mówi mi,
że tam bardzo daleko jest. Tak się właśnie zastanawiam czy tam moja przeprawa
przez te wzgórza ma sens, mam problem z żołądkiem, poza tym jestem zmęczony i
chyba pojadę do tego Caraz i zapłacę za jakiś tani hostal. Najpierw chcę wypić
herbatkę miętową na ten mój żołądek, tak więc przechodzę do tego slepiku i
siadam przy stoliku. U pięknej Peruwianki zamawiam herbatę z muńia i yerba
buena za 1 sola. Rozmawiam z tymi trzema kierowcami i pytam o jakiś hostal ale
za 15 soli. Jeden z nich poleca mi, "Hostal Caraz" przy placu
głównym. Kierowca oferował mi wcześniej 10 soli za przejazd do Caraz jego
taksi-busem. Spuścił z ceny do 6 soli, tak więc po zapłaceniu za herbatkę
pakuję się do środka busa i jedymy! Droga okazuje się być cholernie kręta i
niebezpieczna. Teraz dopiero widzę ile byłoby problemu z przemierzaniem tej
trasy, gdzieś górą bez niepewnej drogi. Dojeżadzamy do Caraz po jakiś 40 min
tej krętej i wyboistej drogi. Facet wysadza mnie na jakiejś uliczce z postojem
dla taksi. Idę teraz, koło straganów w kierunku centrum. Pełno tutaj ubogich
sprzedawców owoców i warzyw , tekstyli. Dochodzę do głównej ulicy i schodzę nią
na plac. Zaraz za nim widać - Hostal Huaraz. Gdy mówię że szukam pokoju za 15
soli, kobieta pokazuje mi abym przeszedł do drzwi obok, tam jak się okazuje
jest Alojamiento Huaraz. Tutaj za tą cenę dostaję prywatny pokój z dużym
łóżkiem i lustrem. Tutaj padam i śpię odpoczywając do 16.00. Wychodzę na miasto
i za placem znajduję kafejkę internetową. Spędzam tu trochę czasu i wędruje do
lokalnego Mercado, tam zaopatrzam się w 2 roloki papieru toaletowego, 3 pomarańcze i 0,5 winogron i wracam do
hostalu. Potem próbuje zasnąć lecz wizyty w toalecie to uniemożliwiają.. Nocka
totalnie zrujnowana i nie przespana. Pobudka rankiem dopiero o 9.00 tabletki
nie pomagają jak narazie. Następnie wyruszam na miasto idąc na plac. Tam siadam
na ławce, po chwili przychodzi do mnie ładnie ubrany staruszek, który wygląda
prawie identycznie jak mój dziadek. Zagaduje do mnie po angielsku co jest tu prawie
niespotykane w Peru.
Jestem zaskoczony
więc jego doskonałym akcentem, jak się okazuje ma córki w USA, a więc już teraz
rozumiem. Urodził się w tej miejscowości, teraz mieszka w Limie. Opowiadam mu
skąd jestem, do tego że mam problem z żołądkiem i nie czuje się za dobrze. On chce
mi pomóc i chcę zapytać ludzi o jakieś rozwiązanie. Ja mówię, że nie trzeba
wypiję pare herbatek i mi przejdzie. Tak więc prowadzi mnie do Mercado, gdzie w
środku sprzedaje się obiadki przy tych stoiskach. Siadamy przy jednym z nich o
nazwie "Comedor Junior" namalowanym napisie na niebieskiej ścianie.
Dziadek Arturo prosi dla mnie o mieszankę herbatek ziołowych, yerba buena,
muńia i liście koki. Dostaję do tego 4 bułki które jem na śniadanie popijając
tą pysznie smakującą herbatką. W międzyczasie opowiadam Arturo o mojej podróży,
bo jest nią bardzo zaciekawiony. Ma 80 lat i mówię mu, że przypomina mi mojego
Dziadka. Jest bardzo miło i pozytywnie zaskoczony, dodatkowo płaci za mnie za 2
herbatki i te bułki. Idziemy na plac, wymieniamy się numerem telefonu i do
zobaczenia może kolejnego dnia. Ja wędruję do kafejki a potem o 14.00 robię się
głodny więc pora zjeść coś delikatnego. Wracam do Mercado tam gdzie piłem
herbatkę, witam się ponownie z małrzeństwem gotującym tutaj i zamawiam u nich
kolejną herbatkę i do tego gotowany ryż z gotowaną dużą, miękką kukurydzą -
mote. Po obiadku wracam do hostalu ale problem dalej nie ustępuje. Kupuje w
aptece jakieś 3 saszetki proszku na żołądek, ale trzeba wypić z gorącą wodą, w
hostalu brak czajnika. Idę więc do kawiarni i opisuję sytuację i prosze tylko o
wrzątek do filiżanki. Miła dziewczyna spełnia moje życzenie i po wsypaniu 2
saszetek średnio smacynego proszku, dziękuję i pytam ile płacę? Okazuje się, że
nic. Dziękuję za okazaną pomoc i zażywam kolejną tabletkę nifuroksazydu i
węgla. Teraz już tylko filmy na telefonie - Noe i Son of God, które ściągnąłem
wczoraj w kafejce. Okazuje się, że w nocy tylko raz wstałem. A więc poprawia
się, to dobrze. Robie pranie moich koszulek, majtek i skarpet w umywalce bo nie
ma tu pralki. Płacę za ostatnią noc kolejne 15 soli, łącznie 45. Jutro gdy
będzie wszystko ok wyruszam nad jezioro Paron i zobaczyć moją uragnioną górę
Paramount, niestety z innej strony.
Pora na
śniadanko, więc zaraz jestem w Mercado w mojej ulubionej restauracji po raz
kolejny. Dziś zamawiam kolejną herbatkę a na śniadanie zupkę, rozmawiam z
właścicielami restauracyjki - Pedro i Margarita, jest też jakaś mała Peruwianka
która im pomaga. Wypytują mnie o podróż a potem o zawód, gdy mówię że jestem
Fizjoterapeutą, oni są zaskoczeni. Mają czwórkę synów i jeden z nich jest
właśnie fizjoterapeutą. Wszyscy mieszkają w Limie, Margarita mówi, że chciałaby
masaż bo pobolewa ją kręgosłup. Pyta o cenę , tak więc podaję 25 soli za 30min
masażu. Umawiamy się na godzinę 13.00 tutaj u nich na stoisku restauracyjnym,
postawią mi obiadek a potem pojedziemy do nich do domu. Genialnie! Wykorzystuję
czas na w kafejce, ściągam jakieś filmy i min. Rozmawiam z Wiolą, która
wypytuje mnie o podróż. Jest też już kolejną osobą która pyta mnie czemu nie
mam bloga? Jakoś nie było czasu się za to zabrać,ale pomysł jego stworzenia już
dawno się pojawił. Przed 13.00 wracam do moich znajomych w restauracji, podają
mi pyszną zupkę z makaronem. Gdy ją spożywam przechodzi w środku tego budynku
parę bespańskich, biednych psów w poszukiwaniu resztek jedzenia. Oni sprzątają
stoisko, zakrywają gablotkę z naczyniami, mocują deską i wiążą linkami aby
szczury przez noc tam nie wlazły. Pakują wszystkie gary, pomagam zanosic na
zewnątrz, gdzie czekamy na trójkołowy motocykl, pakuję się do środka, Jedziemy
z Pedro jakieś 3 przecznice wyżej i po lewej stronie zatrzymujemy się przed
zielono pomalowanym budynkiem.
Tam wysiadam i
zanoszę do kuchni garnki.W pokoiku pełno Matek Boskich oraz zdjęc synów. Mała
plazma i stary styl mieszkania. Pedro każe mi usiąść i włącza tv, wyszukuję i
oglądam meczyk piłki nożnej jakiś lokalnych drużyn. Przeprowadzam wywiad z
Margaritą i nie widzę przeciwskazań do masażu. Tak więc zaczynam masaż pleców w
nieco utrudnionych warunkach bo na zwykłym łóżku i wysokość za mała jak dla
mnie ale daję radę z tym kremem co mi dali. Po zakończonym masażu wracam do
pokoiku dostaję owoce i 25soli. Pytają kiedy jeszcze mogę wykonać masaże? Jutro
idę w góry, to pewnie jak wróce jakoś za 2 dni. Pytam czy mają canchę może?
Pedro że jak najbardziej, proszę więc o przygotowanie na drogę. Informuje mnie
iż na jutro rano będę miał gotową jak przyjdę do ich restauracji. Teraz wędruję
na przystanek z minibusikami i pytam o której mam jutro przejazd do wioski w dolinie
Paron. Jest o 7.00 rano, pora zrobic zakupy więc. W mercado zaopatrzam się w
0,5 kg winogron, 2 pomidory, czosnek, 8 bułek, 300g sera żółtego za 5 soli, 3
czekoladki sublime i paczkę oreo. Do tego nową wodę 2,5l. Wracam do hostalu.
Cieszę się bardzo, że problem z żołądkiem totalnie ustąpił i mogę już znów jeść
wszystko co się da ;). Mało tego teraz mam nauczkę aby nie nabierać wody z
takiego górskiego strumyka większego, tylko z tych malutkich i wąskich
spływających ze stromych ścian doliny.
Jezioro Paron i kemping pod górą Paramount :)
9 wrzesień 2014 Wtorek
Rano o 6.00 po spakowaniu plecaka wyruszam, oddaje klucz od pokoju i idę przez pusty plac z palmami i Kościołem. Jestem w restauracji, pełno ludzi siedzi przy ladzie i je śniadanie, siadam jako ostatni z brzegu, dostaję od Pedro szklankę mleka, kawę w dzbaneczku i 2 bułki. Po wypiciu dwóch kawek, dostaję obiecany worek canchy na drogę. Płacę 7 soli, żegnam się z Pedro i do zobaczenia po powrocie. Ruszam na placyk z busikami.
Rano o 6.00 po spakowaniu plecaka wyruszam, oddaje klucz od pokoju i idę przez pusty plac z palmami i Kościołem. Jestem w restauracji, pełno ludzi siedzi przy ladzie i je śniadanie, siadam jako ostatni z brzegu, dostaję od Pedro szklankę mleka, kawę w dzbaneczku i 2 bułki. Po wypiciu dwóch kawek, dostaję obiecany worek canchy na drogę. Płacę 7 soli, żegnam się z Pedro i do zobaczenia po powrocie. Ruszam na placyk z busikami.
Koszt przejazdu
to 5 soli, tutaj w małych wioskach szczególnie w górach można zapomnieć o autostopie.
Ludzi nie stać na samochody, a więc ich nie mają. Kursują tylko taksówki,
combi-busiki oraz autobusy. Tak więc ładuję się do busa oddając mój plecak
facetowi, który umieszcza go na dachu. Gdy busik się zapełnia i siada koło mnie
facet z dzieckiem ruszamy, jak zwykle jestem jedynym Gringo w środku.
Wyjeżdzamy z miasta i jedziemy pylistą drogą, pełno kurzu w środku, drażni to
mój nos. Droga ostro pnie się w górę i szybko zostawia w dole Caraz. Wysiadają
na wiosce kolejne osoby i busik dociera do ostatniego przystanku po ok 50 min
jazdy. Wysiadam płacąc 5 soli, pytam od razu o powrotny na jutro lub pojutrze,
okazuje się że jest o 13.00. Zakładam obładowany jedzeniem plecak i ruszam w
górę ścieżką. Jest jakoś po 8.00 ale mam niefarta bo za mną na rowerze jedzie
strażnik parku, rozpoznaje go po mundurku. Przyłącza się i wypytuje mnie, ja
pytam jak długo stąd do jeziora, on że 2,5h marszu. Dochodzę do budki
kontrolnej ze szlabanem, mówi mi, że muszę zapłacić za wstęp. Odpowiadam, że
niby mam ten bilet na miesiąc. Na to on że tutaj nad jezioro Paron obowiązuje
inny i kosztuje 5 soli. Wyciąga pliczek z żółtym bilecikiem i płacę mu tą
kwotę. Może to i dobrze, bo gyby chciał bilet wstępu którego nie mam, musiałbym
się przedzierać jakąś boczną drogą. Przechodzę szlaban i wkraczam pomiędzy
ściany doliny Paron wyglądającej na mapie jak odwrócone "U". Którą
tworzą masywy górskie, od prawej masyw Huandoy 6420m i dalej Pisco 575m,
Chacraraju 6112m. Po lewej natomiast Aguja 5888m, Caraz 6025m. A w głębi tam
gdzie zmierzam Piramide 5885m i upragniona góra Paramount 6025m ( Artesonraju).
Z drogi ścieżka
wchodzi pomiędzy drzewka, gesty zarośnięty teren który wiedzie przy rzece do
góry przecinając drogę i tworząc skróty pomiędzy nią. Idzie się ciężko bo jest
to strome podejście poza tym gałęzie zaczepiają mój plecak. Oo słychać jakieś
auto z dołu jedzie, obracam się i widze srebrnego pickupa marki ford.
Zatrzymuje się i zaprasza mnie na pakę bo w środku full typa. Ładuje się więc,
ale mam farta złapałem pierwsze auto które wjechało do Parku Narodowego. Na
pace jest jakaś mała czarna szafka, ruszamy ostro pod górę. Droga jest tak
wyboista i kręta że rzuca mną jak workiem ziemniaków. Podziwiam widoki szpiczastych skałek u góry, ukazuje się wyżej
duży wodospad a nad nim szczyt z lodowcem. Po jakiś 15 minutach szybkiej jazdy
w górę dojeżdzam do celu. Wysiadam i zapoznaję się z rodzinką która tu
przyjechała aż z Limy. Chcą sesję fotograficzną z Gringo z Polski - proszę
bardzo. Ustawiam się koło pięknej Peruwianki, niestety zajętej przez obecnego
jej chłopaka. Nie zważającego na to jak się do mnie tuli. A to wszystko przy
tabliczce - Laguna Paron 4185m. Za nią długie błekitne jezioro. Niestety jak
się znów okazuje nad jeziorem i górami szare chmury z nielicznymi przebiciami słońca.
Turyści z Limy idą drogą wzdłuż jeziora, ja po lewej zauważam bardzo strome
zbocze z chaszczami, trawami i kamieniami, ale jest do zdobycia. Chcę tam wejść
aby zobaczyć jezioro z góry bo z tej strony koło tabliczki widok totalnie
kijowy. Zaczynam wędrówkę w momencie gdy przyjeżdza taksi z jakimś turystą. Tu
zaczyna się masakra, bo przedzieram się przez gęste trawy do tego atakują mnie
końskie muchy, jakaś tragedia bo to jest istna plaga jakaś. Kończę żywot tych
paskudztw te które udaje mi się zabić, a te które nie jeszcze się doigrają. Mam
na sobie koszulkę z krótkim rękawem, bo gdy idę po takim nachyleniu to od razu
jest gorąco.
Teraz zaczynam
wędrówkę stąpając po osuwisku kamieni. Uważając na każdy krok, bo kamienie
niepewne, nie wiadomo który się poruszy a który stabilnym jest. W między czasie
dalej toczę wojnę z moimi najgorszymi wrogami. Takiej liczby przeciwników
jeszcze nie w życiu nie widziałem. Wyżej pora na odpoczynej i zjedzenie trochę
canchy i sera. Tutaj osuwisko się kończy, patrzę gdzie teraz. Jest zbocze z
którego na pewno będzie świetny widok na jeziorko. Tak więc aby tam dojść muszę
iść na prawo, skośnie i przebijać się pomiędzy kłującymi trawami. Potem sam
sobie tworzę ścieżkę idąc pod to zbocze zygzakiem. Finalnie dochodzę na jego szczyt,
udało się zdobyć piękny widok! Pode mną duże i długie o kolorze lazurowym
jezioro Paron. Mam farta bo słońce je oświetla co tworzy piękny widok i
kontrast na tle szarych i pokrytych chmurami gór. No i nie widać stąd góry
Paramount. Za to jestem na krawędzi pionowej przepaści, jeden fałszywy ruch i
lęcę w dół w stronę jeziora Paron. Po tej stronie zbocza którym wchodziłem, u
góry widać ośnieżony szyt Caraz. Widok tutaj jest naprawdę piękny na to
jeziorko. Zastanawiam się czy iść pod to zbocze dalej pod górę Caraz aby
zobaczyć stamtąd górę Paramount czy wrócić w dół do jeziora przejść jego bokiem
i dojść w głąb doliny do kolejnego małego jeziorka Artesoncocha. Nie mając
pewności czy znajdę wyżej tam skrawek płaskiego nadającego się na rozbicie
namiotu terenu, decyduję się zejść spowrotem tą samą drogą którą przyszedłem.
Jakoś o 14.00
zaczynam schodzić w dół, przychodzi mi to z łatwością bo pomiędz tą kłującą
trawą znajduje się ziemia. Dopiero niżej zaliczam parę poślizów na tej trawie
bo jest gęstsza i nie mogę stawać czasami na dobrze stabilizującym gruncie.
Najgorszym odcinkiem jest przedarcie się przez te chaszcze w dole.
Po 15 jestem już
na dole, i po odpoczynku zaczynam wędrówkę brzegiem jeziorą kierując się ku
jego końcowi gdzie znajdują się piaskowe pólwysepki. Posiłkuję się chocho z
canchą które kupiłem wczoraj w mercado. Idąc po drodzę napełniam butelkę zimnej
wody ze strumyczka. Potem piaskową ścieżką dochodzę do ogromnej,płaskiej
kamienistej przestrzeni. W Końcu ukazuje mi się ogromna lodowcowa góra
Paramount 6025m! Jest częściowo w chmurak ale widok i tak już powoduje na mojej
twarzy uśmiech i ogromne zadowolenie. Jest tutaj po lewej skała z częściowo
zniszczonym napisem upamiętniającym śmierć na górze Paramount. Jest to nasz
sąsiad z Czech - Zdenek Zadrapa. Stąd jest nawet tabliczka z kierunkiem w lewo
właśnie na tą górę. Ja podążam za drugim znakiem który wskazuję drogę do
jeziora Artesoncocha. Wąska i kamienista ścieżka wiedzie przez rzekę,
przechodzę i jestem po ok 30min nad jeziorkiem pod samą górą Paramount!! Nie ma
nikogo, jestem sam. Przede mną małe jeziorko o szarawym kolorze. Stoję pomiędzy
dwoma górkami, chcę przejść na tą po lewej aby rozbić na widoczym tam płaskim
terenie mój namiot. Pierwsze co muszę zrobić to przekroczyć rzekę, udaje mi się
znaleźć nadające się do tego kamienie i jestem po drugiej stronie. Ufff udało
się nie wiem czemu ale zawsze mam stracha jak mam przechodzić z moim plecakiem
przez rzekę. Jestem na tym małym skrawku płaskiego terenu, który oczyszczam z
kamieni i traw jakiś twardych, po czym rozbijam namiot nad jeziorkiem i
widokiem na górę Paramount! Po chwili Piramidowa góra zmienia barwę na
pomarańczowy a następnie czerwonawy. Łapię ten piękny moment moim aparatem. Co
prawda nie udało mi się zobaczyć Paramounta z tego słynnego widoku, ale stąd
jej ogrom i potęga równie robi wielkie wrażenie. Tym bardziej że obozuje pod
nią, otoczony dokoła przez jej masyw i zbocza.
Dziś podczas
mojej całodniowej wędrówki myślałem intensywnie na temat stworzenia tego mojego
bloga. Postanowiłem się za to zabrać, koniecznie gdy wrócę do Caraz muszę
zacząć spisywać wspomnienia w wordzie na moim telefonie, potem to ogarnąć na
kompie wszystko i założyć stronę. Pomysł wyglądu i wszystkiego mam już w swojej
głowie. Zastanawiam się również nad zdobyciem sponsorów, wszystko to układam
sobie w całość. Od jutra zostaje mi ostatnie 7 dni pobytu w Peru, tak więc
zamierzam spędzić pare dni w Caraz i trochę ogarnąć. Postanawiam już jutro
wrócić do miasta w tym celu i zasypiam pod Paramount.
Mieszkam z rodzinką,masuję,piszę bloga!
10 wrzesień 2014 Środa
Rano gdy otwieram
wejście do namiotu ukazuje mi się ta Artesonraju całkowicie bez chmur, jego
masyw i masywy w tyle przybierają pomarańczowawy kolor wschodzącego słońca.
Pakuję namiot odrazu i wędruję kawałek w górę, szukając jakiejś ścieżki, nic z
tego. Po tej stronie rzeki nic nie ma. Potem napotykam problem bo nie mam jak
jej przekroczyć. Dopiero niżej znajduję jakieś przejście, ale to nie koniec bo
rzeka rozdzieliła się na wiele mniejszych. Zawracam do góry i szukam jakiegoś
kolejnego przejścia. Są jakieś kamienie, na ostatnim z nich już przy brzegu
lewa noga ześlizguje mi się z niego i wpada do wody! No to świetnie, mam mokro
w bucie. Wiedziałem, że nie powinienem isć tędy, trzeba było przekroczyć rzekę
tam przy jeziorze, ale z drugiej strony tamto przejście było niebezpieczne i
nad głębszą wodę. To lepiej w sumie , że to tutaj się zdarzyło. Wkurzony siadam
na kamieniu i jem śniadanie jedząc kanapki z serem i pomidorem. Następnie
zmieniam skarpety. Do 13.00 muszę dojść do przystanku autobusowego.
Na wędrówkę wzdłuż
jeziora zejdzie trochę bo godzina i 40min, liczyłem wczoraj. Ogarniam się i już
stąd jestem w stanie odnaleźć ścieżkę. Ostatnie widoki na moją ukochaną górę
Paramount 6025m którą udało mi się zobaczyć i obozować pod nią. Dodatkowo dziś
przy bezchmurnej i słonecznej pogodzie świetny widok na górę Piramide 5885m i
Pisco 5752m do tego na niebie jakieś dziwaczne i półprzeźroczyste chmury nad
nimi wyglądające jak latające meduzy, niektóre jak czaszki. Dziś jeziorko ma
piękny kolor plus te widoki. Idąc bokiem jeziora tą wąską ścieżką ponownie
nabieram wody do butelki, oraz patrzę na tą pionową wysoką ostrą skałę i
podziwiam jak wysoko wczoraj byłem nad tym jeziorem! Od 9.30 jestem przy
parkingu. Obracam się ostatni raz i pora pożegnać to przepiękne miejsce. Stąd
pylistą drogą idę, następnie jest ta ścieżka skrótowa, idę nią mając ten
wodospad pod lodowcem po lewej. Przechodzę kolejnymi skrótami, pomiędzy
drzewami i trawami. Droga się dłuży, kolejny mały wodospad mówi mi że to chyba
połowa drogi, strome i osuwiste skróty doprowadzają mnie do miejsca gdzie
złapałem wczoraj stopa.
Jak się okazuje
już całkiem nisko, gubię gdzieś ten skrót prowadzący prosto do kontroli.
Niestety teraz muszę nadrabiać drogę bo zboczem nie zejdę. W końcu, o 12.00
jestem przy tym punkcie kontrolnym. Mówię tylko strażnikowi "Hola" i
jestem w wiosce tam gdzie zatrzymuje się autobus. Ma przyjechąć na 13.00, a
więc mam jeszcze trochę czasu. Stoi tu białe taksi, facet mówi czeka na jakieś
nauczycielki i jak chcę za te 5 soli co bym zapłacił za combi, może mnie zabrać
do Caraz. Czekam więc, idą te kobiety. Zabieram plecak i jak się okazuje ładuję
się wraz z nim do bagażnika, bo już nie ma miejsca w aucie. No cóż,
przynajmniej będę szybciej w Caraz. Jedziemy w dół, mijając jadący do góry minibusik.
Kurzy się strasznie, w bagażniku pełno
jego jest. Zasłaniam sobie więc usta kołnierzem koszulki, potem gdy
zatrzymujemy się wchodzi kolejna babka, a dzieciaki - chłopak z dziewczyną
przesiadają się z tyłu do mnie do bagażnika. Leżę na plecaku z zamkniętymi
oczami bo pełno tego kurzu i oddycham przez koszulkę. Finalnie, po okropnym
przejeździe w bagażniku jestem Caraz. Zastanawiam się czy w ogóle płacić
kierowcy za ten przejazd te 5 soli. Nie no dobra zapłacę mu, sam się w sumie w
to wpakowałem. Mogłem sobie zaczekać na busika przecież. Teraz czuję zmianę
ciśnienia w uszach, zakładam plecak i idę prosto tą uliczką do restauracji
Pedro i Margarity.
Tam witam się z
nimi ponownie. Nalewają mi talerz zupy z kurczakiem, doprawiam moim ulubionym
pikantnym sosem z aji, bo już z żoładkiem w porządku to można jeść normalnie i
ogieeeeeeń! Pora na masaż dla Margarity, a więc po obiadku, pomagam im i kładę
krzesła na ladę, wiążemy je łańcuchem, wynosimy garnki. Podjeżdza motorek, mój
plecak na tył na malutki bagażnik i jedziemy do ich domu. Tam okazuje się, że
Margarita preferuje masaż jakoś wieczorem. Zostawiam u nich plecak i umawiamy
się na 18.00 biorę moją nokię e52 i zaczynam na nim w wordzie spisywanie moich
wspomnień. Z placu głównego wracam na 18.00 do domu moich znajomych. Tam
wykonuję masaż dla Margarity, potem dostaję zaproszenie na kolację na którą
zupa ta co jadłem na obiad u nich w restauracji. Na drugie danie pyszny kurczak
z ryżem i ziemniakami. Podczas posiłku pytają teraz o moje plany, informuję więc
że chcę zostać do Niedzieli tutaj w Caraz i zająć się spisywaniem bloga, przez
ten czas. Wychodzi tak genialnie, że dostaję swój własny pokoik na ten czas;).
Rozpakowuję tam moje rzeczy, Pedro prowadzi mnie na zewnątrz kuchni gdzie na
małym podwórzu mają dwie duże klatki wypełnione świnkami morskimi, każdego dnia
w restauracji podają ok 2 dziennie! Domową rozrywkę zapewniają 2 pieski i
jednego mały kotek o imieniu Pancho, który cały czas mnie zaczepia chcąc się ze
mną bawić. Każdego ranka po 3 w nocy Pedro musi wstawać aby przygotować
jedzenie na rano na 6.00 do ich restauracji. Masakra! Tak więc trzeba iść spać
po dniu wędrówki i pysznej kolacji.
Spędzam w Caraz
czas od Czwartku do Niedzieli, podczas tych dni codziennie rano wstaję o 5.50 i
po ogarnięciu się zabieram moje dwa telefony, dysk twardy i polar bo jest tutaj
chłodno rankiem. Wychodzę z mieszkania jakoś o 6.20 przed Margaritą i wędruje
do nich do restauracji. Rankiem stawiają mi śniadanko, cały czas od ok 7.00 do
godziny 13.30 spędzam czas siedząc na placyku głównym i spisując wspomnienia.
Do tego tutaj jest darmowe wifi, także bez problemu korzystam z neta. Zajadam
się czekoladkami za sola - sublime. Poznaję na placu nowych znajomych, ludzie
do mnie zagadują i pytają skąd jestem. Jedna pani nawet postawiła mi loda
truskawkowego gdy zwyczajnie siedziałem sobie na ławce pisząc wspomnienia na
bloga. Po 13.00 obiadek pyszny, dwudaniowy w mojej restauracji u Comedor
Junior, którą pomagam im zamykać. Po południu wracam na plac spisując bloga do
ok 18.00 następnie powrót do domu i kolacja z tą przemiłą rodzinką. Obiadam się
u nich masakrycznie, opowiadając o podróży. Taka sytuacja się mniej więcej
powtarza właśnie od czwartku do Niedzieli, dzień w dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz