17.07.2013 Środa
Rano o 6 zbieram się i wychodzę z groto-kapliczki na wprost do schroniska. Tam zajadam się kolejnym słodkim śniadankiem i popijam chyba trzema kubkami kakao. Najedzony końską dawką energii ruszam w dół spowrotem. Odpoczywam na dole w miejscu tego drewnianego dachu z stołami i ławkami jako przystanku autobusowego. Tym razem od górskiego szpitala idę cały czas asfaltową drogą. Nic nie jedzie z góry, dochodzę aż do hotelu tam gdzie spałem na tym mini kempingu. Wyjeżdzają 2 auta ale żadne się nie zatrzymuje, a i tak droga prowadzi do Benasque! Dzięki wielkie! Dopiero gdy jedzie następne małe białe auto dostawcze to sie zatrzymuje, wsiadam na tył. Z przodu jakiś chłopak i mówi że też autostopuje, facet go zabrał spod tego szpitala. Ma na imię Dave i przyleciał tutaj z rodzicami z Angli. Wysiadamy w miasteczku. Ja teraz muszę wysuszyć swoje ciuchy i namiot po tej wędrówce. Rozkładam wszystkie ciuchy i namiot na barierce przy głównej drodze na wprost centrum informacji turystycznej. Ludzie patrzą na mnie z zaskoczeniem a wiele z nich się uśmiecha widząc jak to wszystko suszę.
Rozmawiam z Dave
i jak się okazuje jest on kuzynem znanego na całym świecie bramkarza Joe Harta
grającego w klubie Manchester City ;). Jestem zaskoczony tym newsem. Gdy
zakańczam suszenie idziemy do sklepu gdzie robię zakupy. Bagietki, mięso, ser,
do tego owoce bo są tutaj o wiele tańsze niż we Francji. Następnie zaprasza
mnie do restauracji na obiad. Dostaję od niego bekon z frytkami i jajkiem.
Typowe Angielskie jedzenie i jakże smaczne. Przyda mi się taka porcja kalorii
po trekkingu. Do tego pijemy po dwa piwka konwersując. Potem wracamy pod
centrum inf. Turystycznej tam korzystamy z neta na ipadach które mają w
pomieszczeniu. Ogarniam mapę dookoła tego regionu i znajduję pięknę miejsce,
istną krainę wodospadów w dolinie Ordesy! No to mam już kolejny punkt podróży
przed udaniem się do miejscowości Jaca i udanie się na szlak - droga św. Jakuba
którą zaplanowałem już przed wyjazdem. Tak więc żegnam się z moim nowym
znajomym i ruszam na wylot z Benasque. Tam stoję z 30min chyba i nic się nie
zatrzymuje dopiero potem przemiła rudowłosa kobieta zabiera mnie ale tylko
kawałek bo do pobliskiej wioski Villanova, następnie po 20min zatrzymuje się
facet rozsypującym się jeepem i zawozi mnie do miejscowości Castejon de Sos
która jest wjazdem do tej doliny. Tutaj wysiadam przy głównej drodzę. Idę z
plecakiem do którego mam uwiazane z tyłu buty trekkingowe ktorę wewnątrz
przemokły. Po bokach, w miejscu łączeń z podeszwą wodo oporna membrana
zawiodła.Zbliża się już po mału wieczór, są przy tej drodze światła na
akumulatos i ruch wachadłowy. Staję tam za nimi z kartonem z kolejną nazwą
miejscowości. Nikt mnie nie zabiera. Potem gdy ściągam plecak aby odpocząć i
patrze i nie mam buta!! No to zajebiście! Wracam szybko z plecakiem biegnąc
nawet i na szczęście jest mój but w tym miejscu gdzie wysiadałem z auta.. Ufff
dobrze że go mam, bo tak to człapałbym po górach w sandałach. Zawiązuje
dwukrotnie i porządnie tym razem. Teraz to dobrze że nikt się nie zatrzymał i
mnie nie zabrał po pojechałbym bez buta;). Wracam w stronę świateł jedzie
jakieś auto mała biała furgonetka, facet nie zwraca na mnie uwagi. Dopiero jak
podchodzę gdy stoi na czerwonym pytam go czy jedzie w kierunku miasteczka
Campo? On że tak. Pytam się czy mogę się zabrać więc? Mowi po angielsku
"get in" i jedziemy. Jak się okazuje facecik w okularach jest
pracownikiem tych napraw tutaj, niedawno była powód tu w Pirenejach i
poniszczyło mosty, drogi i chodniki co już widziałem zaraz po przekroczeniu
granicy jadąc do Vielha. Skręcamy w jakąś drogę w kierunku lasu, dobrze że mnie
uprzedza bo inaczej bym się obawia. Mianowicie mówi iż musi zrobić tutaj pare
fotek z mostu. Cyka je swoim kompaktem i wracamy na główną jadąc cholernie
wąskim i niebezpiecznym, skalistym kamionem wzdłuż tej rzeki. Dojeżdzamy do
malutkiego miasteczka Campo. Wysadza mnie przy drodze na jego wylocie przy
hotelu. Widzę że kawałek dalej jest jakieś pole i dalej ta rzeka. Rozbijam
namiot z jakieś 100m od głównej drogi. Jestem w pięknej Pirenejskiej zielonej
dolinie o jakiej kiedyś mogłem tylko pomarzyć oglądając filmy albo zdjęcia z
kempingów na dziko na necie. Wieczorem na kolacje zajadam się milką Oreo którą
kupiłem w Benasque za 1€. Jest pyszna! Teraz mogę powiedzieć - słodkich snów ;)
Kolejnego dzionka
rano posilam się standardowo owsianką. Pakuję namiot po uprzednim wysuszeniu na
słońcu. Staję na tym placyku żwirowym przy hoteliku i z kciukiem ku górze łapie
stopa po chwili, jadę z jakimś Hiszpańskim turystą. Skręcamy w tą drogę w którą
mam odbić, jak się po chwili okazuje jest totalnie nie ogarnięty "i think
im going wrong way, i have to turn back" No co za koleś, oferuje mi stopa
a potem się okazuje że nawet nie wie gdzie jedzie. Wysadza mnie w punkcie na
mojej trasie wiosce Foradada del Toscar. Gdy kladę plecak na drodzę i go chce
podnieść jak mi kurwa łupnęło coś w kręgosłupie to zwijam się z bólu. Zakładam
plecak i idę pomiędzy budynki i tam dosłownie kładę się na plecach na uliczce i
czekam aż ból minie. Myślę "no to koniec już, załatwiłem się na amen i
nawet nie wiem czy się ruszę". Po jakiś 20min udaje mi się wstać ale gdy
się ruszam to boli. Wiem że to nie stalo się dlatego że jest ciężki i go noszę
na plecach, tylko od tego że go podnosiłem na zgiętym kręgosłupie
wielokrotnie,a 23kg robi swoje. Tak więc koniec podnoszenia plecaka gdy będę
chciał go założyć, od tej pory siadam na ziemię najpierw i go zakładam a
następnie wstaję razem z nim. Idę spowrotem na drogę i ustawiam się z
tabliczką. Zatrzymuje się biały bus, biegnę tym razem z plecakiem na plecach a
nie trzymając przed sobą tak zawsze. W środku dwóch ciemnoskórych facetów
wyglądają typowo dla ludzi z Ameryki południowej i jak dla mnie trochę
podejrzanie. Pytam "Usted a Ainsa" , odpowiadają "Si".Pada
decyzja - wsiadam! Ładuję plecak na tył, jak co dzień gaz pieprzowy w prawej
kieszeni moich spodenek w razie czego. Wsiadam na przód i siedzę ściśnięty z
facetem. Mówią po angielsku , to dobrze. Okazuje się że są z Boliwii w Ameryce
Południowej i pracują tutaj w Hiszpanii, mało tego gdy przejeżdzamy tą
miejscowość do której chciałem się dostać jadą dalej i to gdzie? Do mojego
docelowego miasteczka Torla w dolinie Ordesy, gdzie rozpoczynają się wszystkie
trekkingi! Huraa! Jedziemy najpierw inną doliną z ogromną rzeką w dole - rio
Ara. Przemierzamy liczne zakręty górską drogą. Jak się okazuje Boliwiańczycy
pracują w Torla, wysiadam przed miasteczkiem na placu autobusowym.
Tutaj jest
centrum informacji turystycznej. Widok na wyżej położone miasteczko jest piękny
bo widnieje tam zabytkowy kościól z dzwonnica a w tle stroma, skalna ściana
kanionu. Biorę darmowe mapki ze szlakami turystycznymi. Potem mając pakiet mam
ruszam do miasteczka, które jest bardzo urokliwe ze względu na wąskie uliczki i
zabytkowe budynki wybudowane z szarego kamienia. Robię zakupy w sklepie w
postaci ciastek 500g hitopodobnych i całej butelki mleka czekoladowego, do tego
nowa woda, bułki, mięso i czerwona papryka czyli moja standardowa dieta
podróżnicza. Owsiankę mam tak więc nie kupuję. Po posileniu się ciastkami i
czekoladowym mlekiem siedząc na sklepowych schodkach, pora ruszać. Idę za to
piękne miasteczko i wędruję drogą do góry. Nikt się nie zatrzymuje bo do doliny
ordesy można dojechać autobusem. Tak więc przejeżdzają same autobusy. Dalej
przechodzę koło restauracji. Wędruję w górę mając po prawej rzekę Ara i poteżną
skalistą ścianę. Zaczyna padać deszcz, za zakrętem po lewej znajduje się
tablica z napisem "Camping-Bungalows San Anton", szybko idę tam pod
budynek. Siadam na schodach gdy już leje i błyska się. Zapisuje sobie
pamiętnik, potem gdy mi zacina postanawiam iść do góry i wchodzę do
restauracji. Tam siadam przy stoliku i po uzyskaniu pozwolenia na ładowanie
bateri i otrzymaniu hasła do wifi spędzam tu trochę czasu dopóki deszcz nie
ustaje. Dziękuję właścicielom za gościnę i gdy wychodzi ponownie słońce ruszam
dalej. Tutaj dochodzę do zakrętu, stoi tutaj kobieta kierująca ruchem i pytam o
ścieżkę trekkingową , pokazuje mi że pod mostem biegnie. W tym miejscu jest
wejście do doliny Ordesy. Płynie ta rwąca rzeka pomiedzy skałami, idzie jakaś
ekipa z kajakami. Będą nią spływać, jak dla mnie to istne szaleństwo. Piękna
błękitna woda rzeki pomiędzy tymi skałami. Ścieżka pnie się w górę lasem. Idę
więc, potem mały punkt widokowy gdzie widać tuż z góry kawałek tej doliny.
Potem ścieżka
prowadzi niżej i biegnie przy wodospadzie, coś pięknego! Zostawiam plecak i
schodzę niżej przekraczam mostkiem rzekę i jestem na przępięknej łące, po obu
stronach potężne ściany doliny. Widać daaaaleko jej koniec w głębi. Jest
cudownie, jestem w raju ;) Dochodzę potem do parkingu, tutaj widnieje tabliczka
teren Parku Narodowego z zakazami wyrzucania śmieci, obozowania. Obok mają
domek strażnicy parku którzy właśnie tu chodzą. Mijam ich domek i mnie nie
zauważają. Robi się już ciemno. Trzeba rozbijać namiot, trzeba go rozbić tu w
Parku Narodowym mają gdzieś wszystkie zakazy! Ja jestem osobą która szanuje
naturę. Zawsze gdy gdzieś obozuje sprzątam wszystkie moje śmieci do woreczka. A
raczej tu w Parku Narodowym nic się nie stanie gdy przez jedną noc zgniotę
trochę zieloną trawę. Mykam szybko ścieżką potem zbaczam z niej pomiędz drzewa
kawałek i jestem na polanie z zieloną trawą. Sprawdzam na niej czy nie ma tam
jakiegoś kwiatka pod ochroną czy coś aby nie mieli się do czego przyczepić gdy
mnie złapią . Mandatu płacić nie chcę. Jestem dobrze zbunkrowany za sosnami no
i mój kolor namiotu robi swoje. Za dnia mnie ciężkoby zauważyć a co dopiero po
zmroku. Przed snem inhaluje się zapachami tego sosnowego lasku i kolejny
cudowny dzień uważam za zaliczony;).
Rano pakuję
namiot i wyruszam ok 8.00 idę laskiem ścieżką trekkingową, gdy na małym
kamieniu jem śniadanie widzę już pierwszych turystów. Ścieżka prowadzi tuż przy
rzece. Wchodzę na górę a tu jest potężny wąski wodospad w dole, błękitna woda i
kamienna wąska rynna , coś pięknego. Następnie dwuspadowy wodospad oglądam go z
dołu z platformy, potem idę wyżej i oglądam go z góry prawie go dotykając.
Właśnie się zakochałem! Wodospady są przepiękne, poteżne i spadające do wąskich
skalnych koryt. Wyżej kolejne rozłożyste wodospady, coś niesamowitego, to istna
baśniowa kraina, do tego te cholernie wysokie górujące ściny doliny <3.
Jeśli kochasz wodospady tak samo jak ja to musisz tu przybyć ;). Do wodospadów
zaliczyć tu można między innymi (cascada del Estrecho, cascada de la cueva,
cascada de Arripas, gradas de soaso, cascada del sorrosal) idę wyżej
podziwiając kolejne wodospady. Wyżej dochodzę do ogromnej płaskiej łąki, za nią
jest koniec doliny tutaj jest ostatni duży piękny wodospad cascada cola de
caballo spod którego napełniam wody do mojej butelki. Stąd można dojść wyżej do schroniska - refugio de Goriz 2200m. Rozpoczyam więc trekking bardzo stromą krętą drogą do góry. Trzeba uważać jak się idzie aby nie pozrzucać kamieni na głowę niżej wchodzącym. Ścieżka prowadzi nad wodospad, tutaj spotykam dwie dziewczyny Hiszpanki, nie pamiętam jak mają na imię ale dochodzę z nimi do schroniska na 2200m.
Ukazuje mi się ogromne pole namiotowe koło tego
miejsca, oczywiście bez jakiegoś specjanego terenu. Stawiasz namiot na trawie
gdzie popadnie albo w takich kamiennych osłonach specjalnie do tego
przygotowanych. Stąd piękne widoki w oddali powyżej na ośnieżone szczyty.
Jednym z nich i najwyżym tutaj i trzecim co do wysokości w Pirenejach jest
Monte Perdido 3340m. Można wejść stąd na tą górę idąc od schroniska a dalej na
lodowiec. Znów zaczyna padać. Ja czytam tabliczki informacyjne że kemping na
dziko poniżej 2200m jest zabroniony. Haha ja tam spałem przy parkingu nie
daleko budki ze stażnikami parku i mam wyjebane ;). Dodatkowo tutaj na tym polu
koło schroniska można obozować od 19.00 do 9.00 rano. Po deszczu idę szukać
własnego miejsca na namiot. Oddalam się od głównego obozowiska i znajduję dalej
miejsce z którego widać całą dolinę w dole. Wygłąda to przepięknie coś jak mały
Wielki Kanion tylko że o wiele bardziej zielony. Zabieram ręcznik i mydło
naturalne aby nie zatruwać wody i kąpię się w zimnym małym strumyku
spływającego ze śnieżnej góry. Wracam do namiotu, zasypiam. W nocy od 2.00
rozpętuje się piekło. Zaczyna się ulewa i poteżna burza, wali tak mocno że mam
wrażenie że trzęsie się ziemia. Po błysku który oświetla cały mój namiot
wewnątrz od razu huk. Naprawdę po raz pierwszy, ale cholernie się boje. Wali
tuż koło namiotu, na prawdę ale myślę że mogę tu zginąć. Pewnie wali w szczyty
tuż obok! Dodatkowo przypomina mi się film o wędrówce drogą świetego Jakuba -
The Way oparty na prawdziwej historii, który gorąco polecam. On właśnie
zainspirował mnie do wyprawy w Pireneje i przebycie sławnej na całym świecie
pielgrzymowej drogi Świętego Jakuba. Otoż Bohater tego filmu po wiadomości, że
jego syn podczas rozpoczynania swojej drogi Jakubowej w Pirenejach zginął od
trafienia piorunem!! Ojciec jadąc po zwłoki syna Postanawia kontynuować jego
drogę. Teraz mam takiego stracha że ja pierdolę, zakrywam kapturem głowę i
leżę. Błyski nawet przebijają się przez śpiwór i moje powieki.Po ponad godzinie
dopiero burza ustaje i jakoś udaje mi sie zasnąć. Rankiem wstaję całkiem żywy i
nic się nie stało uffff. Jak zawsze kochałem burze tak już teraz mam stracha.
Oglądając sobie błyski i ulewy z ciepłego i bezpiecznego mieszkania czy domu to
całkiem przyjemne. Sytuacja nie jest już taka kolorowa gdy śpisz w środku burzy
i to jeszcze na takiej wysokości. Jak Cię nie trafi to walnie w górę i Załatwi
Cię skalna lawina. Koszmarną noc wynagradza widok gdy otwieram wejście namiotu.
Cała piękna dolina ordesy pode mną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz