W kierunku Punta Union i góry Paramount :)
2 wrzesień 2014 Wrtorek
Rankiem ok 7.00
pakuję namiot podziwiając widoki tej doliny. Witam się z moim przyjacielem
Indianinem który nabiera teraz wody z rzeki do dużego wiadra, ja piorę w niej 2
pary skarpet po spakowaniu plecaka, ale woda jest lodowata. Nie czuje dłoni w
ogóle, idę do tej chatki kuchennej, ogień już płonie na palenisku grzejąc wodę
w czajniku. Gdy przykładam dłonie do ognia, sprawia on że aż mnie szczypią, bo
aż taka różnica temperatur. Ogrzewam się przy palenisku, dostaję następnie wrzątku
i zalewam z niej owsiankę w kubku i piję owsiankowy napój w liczbie 3 kubków.
Do tego dostaje od nowego znajomego 2 papryczki aji - jedną żółtą jedną
czerwoną a do tego do woreczka sos z nich zmieszany z utartą marchewką. W
chińskim zodiaku jestem smokiem, tak więc zaopatrzony w ogieeeeń! Mogę ruszać
dalej i siać spustoszenie i podbijać świat;). Dziękuję za wczoraj i za dziś,
żegnamy się. Kolega życzy mi powodzenia w drodzę. Jestem na drodze i zaraz
nadjeżdza combi czyli ten płatny minibusik. Ja trzymając się mojej zasady
autostopowej nie mam zamiaru płacić za przejazdy ewentualnie jakąś drobną kwotę
, więc informuje faceta który juź ładuje mój plecak na dach, że mam tylko
jakieś 5 soli na przejaźd. On mówi, że prźejazd to 15 soli. Ja mówię, że tyle to
kosztuje z Yungay a zgodnie z mapą to jeśteśmy w połowie drogi a więc skąd taka
kwota?? On że nie ma różnicy. Więc dziękuje mu pięknie, odbieram plecak idę w
górę, najwyżej przejde tą przełęcz i dojde tam choćby zajeło mi to dwa dni
nawet.
Idę stromym skrótem,
jest bardzo ciężko, ponownie jestem na pylistej drodze. Słyszę, że coś jedzie,
to kolejny biały mini busik. Macham na zatrzymanie, gdy facet się zatrzymuje,
pytam "Usted a Vaqueria?" - si amigo , odpowiada. Pewnie też mi
zawoła zaraz 15 soli, a więc grzecznie go informuje, że podróżuje stopem i nie
mam mu zapłacić za przejazd. Facet się uśmiecha i mówi wsiadaj;). Plecak na
dachu obwiązany siatką, ja wsiadam do pełnego busa siadając na przodzie ale
plecami do kierowcy a twarzą do Indianinów, mówię "Hola" i po raz
kolejny czuję się trochę nieswojo bo wszyscy Indianie patrzą na mnie jak na
kosmitę. Pan który otwiera drzwi przesuwne, pyta mnie skąd jestem. Opowiadam
moje historie i wszyscy uśmiechają się do mnie słuchając z zaciekawieniem. Jest
dziś słoneczna pogoda, busik jedzie do góry niesamowicie krętą drogą, w dole
przepaść. Przy drodze pełno tu krzyży, zginęło tu dziesiątki jak nie setki
osób. Za to widok powalający bo dolina z jeziorami Llanganuco w dole, nad nią
spiczasty szczyt Huandoy częściowo w chmurach, autobus jest bliżej Huascaranu z
równie ogromnym lodowcem z tej strony, widać dookoła te łańcuchy górskie z
lodowcami i śniegiem. Nie chce myśleć co tu się dzieje z tą drogą gdy pada
deszcz, bo pył zapewne zamienia się w błoto! Do tego takiej krętej i stromej
drogi jeszcze nie widziałem. Ukazuje mi się przed przełęczą - Portachuelo 4767m
kolejna niesamowita szpiczasta góra Chopicalqui 6354m!
Przejeżdzamy tą
przełęcz a stąd jeszcze lepszy widok na ten potężny szczyt. Teraz zjeżdzamy w
dół już, trzęsie bo droga wyboista, robie cały czas fotki przez otwarte okno.
Takim autostopem przez takie piekne doliny i przełęcze z najwyższymi
sześciotysięcznikamh w Peru to ja mogę jeździć codziennie <3.
Dojeżdzamy w
końcu do wioski Vaquerią, ściągam plecak i uprzejmie dziękuję za przejazd. Jest
tutaj jedynie budka z napojami, słodyczami i piwkiem, oraz trochę turystów, do
tego budynek z restauracją. Myślę aby dokupić trochę jedzenia na wędrówkę do
przełęczy punta union w którą zaraz się udaje. Indianka w kolorowym stroju
quechua i kapeluszu zaprasza mnie do środka. Tam kupuję od niej dwą pomidory,
ok 1kg ziemniaków bo mam ochotę usmażyć frytki na oleju, a że oleju brak to
pytam o możliwość zakupu, znaduję w lokalu małą butelkę 0,5 l i babka do jej
połowy nalewa mi olej za 2 sole. W tym momencie zorientowałem się że moja woda
wypadła z plecaka i nie mam mojej butelki. . Pytam ile kosztuje woda tutaj?
Niestety to restauracja i 6 soli, noimalnie jest za 2,80! Biorę więc z lokalu
2,5 l, pustą i przepłukuję. Proszę pani aby nalała mi do niej krystalicznie
czystej wody z kranu;) siadam przy stole i podlączam moje baterie do
podładowania. Są tu turyści z Hiszpanii i jakiś Peruwiański przewodnik. Pytam
go o tą sławną górę z filmów - Paramount (Artesonraju 6025m) gdzie można ją
zobaczyć ją z identycznego ujęcia jak na filmie. Odpowiada że po przeroczeniu
przełęczy Punta Union mam się udać nad małe jeziorko i stamtąd będę miał punkt
widokowy identyczny jak z filmu. Zaznacza mi go na mojej mapce, dziwiąc się, że
nie mam topograficznej
Kosztują one w
cholere, jak bym płacił za mapy w każdym miejscu to już bym nie miał nic
funduszy. A poza tym moje darmowe proste mapki z centrum informacji
turystycznej jeszcze nigdy mnie nie zawiodły. Odkąd wyruszyłem w podróż czyli
11 czerwca 2013 roku jeszcze ani razu nie zapłaciłem za mapę ;). Prosta mapka i
niezawodna intuicja są wystarczające. Okazuje się że można tutaj zamówić małe
danie składające się z kukurydzy cho cho i mojej ulubionej canchy, do tego
cebulka i pomidorki za cenę 1 sola! Zamawiam takie 3 talerze. Następnie pani
uprzejmie prosi aby sprzątnął swoje graty porozrzucane na pół stołu bo będą
mieli gości. Rozkładają talerze i sztućce. Ja siedzę i piszę pamiętnik , po
chwili do środka wparowuje cała grupa turystów z USA, ja siedzę na krawędzi
stołu pisząc oni siadają i dostają kriste usmażone mięsko, opiekane ziemniaki.
Do tego każdy butelkę piwa Cusquenia. Słucham ich pozbawionych jak dla mnie
sensu rozmów, i mlaskania! Są tu z przewodnikami i na końcu dziękują im za
tragarzy z osłami. Jest tu pełno turystów, dlatego, że ten trekking w górę
doliny Santa Cruz przez przełęcz Punta Union 4750m do Vaqueria oraz w drugą
stronę jest najpopularniejszym trekkingiem w całem białej kordylierze
(cordiliera blanca). Także turyści którzy nie chcą dźwigać bagaży płacą setki $
za całą wyprawę łącznie z jedzeniem, namiotami itp. Gdy wychodzą na stole
zostaje pełna otwarta butelka piwka cusquenia! Pije darmowe zimne piwko do dna,
pakuję plecak i już chcę wychodzić gdy jedni z tragaży którzy tu zostali
zapraszają mnie abym się z nimi napił. No to siadamy przy tej budce ze
słodyczami i wspólnie nalewając do plastykowego kubeczka obalamy jak dla mnie
kolejną butelkę cusquenia ;). Już jest godzina 13.00 a więc pora uderzać teraz
na dół w kierunku wioski, przejść w górę doliną Huaripampa i atakować przełęcz
Punta Union.
Przełęcz Punta Union 4750m
Szkoda mi tych biednych tragaży, którzy swoje zarobione w dolarach pieniądze przepijają w niezliczonej ilości piw. No coż dziękuję za to zaproszenie i ruszam drogą w dół, tutaj musi być o wiele niżej niż nawet yungay, bo po tej stronie ta doina jest całkiem zielona, wraz z rosnącymi tu eukaliptusami sprawiają, że wciągasz miętowe powietrze i idzie się zajebiście przyjemnie;). Jestem w malutkiej wiosce gdzie oczywiście pełno domków z bloków błotnych. Przekraczam rzekę, i tutaj z cholernie ciężkim plecakiem wspinam się po stromej ścieżce w góre wioski przy palącym słońcu. Gdy jestem na płaskim widzę 3 dziewczyny które widziałem przed chwilą przy tej restauracji na górze. Siadam koło nich w cieniu drzew, muszę chwilę odpocząć. Jak się okazuje 2 koleżanki to Francuzki a jedna to blondynka - sąsiadka z Niemiec. Jest z nim przewodnik (gija). Okazuje się że idą za nimi gdzieś w tyle muły z tragarzem. Niemka ma problem z żoładkiem i cieżko jej iść, nie ma żadnych tabletek. Ja mając full pakiet leków, daję jej węgiel aktywny, który absorbuje wszystkie syfy. Sam go używałem pare razy gdy miałem problem z żołądkiem. Idziemy razem w piątkę. Dziś zgodnie z mapą chcę dojść do pola kempingowego które zapewne jak zawsze jest tylko płaskim trawiastym terenem bez żadnych pracujących tam osób. Bo nikt tu nie pobiera opłat za skrawek trawy w tym parku narodowym. Rozmawiamy i idziemy jakiś czas. Ja zostawiam w tyle potem grupę bo oni gdzieś tam dzwonią i nie idą, a mi czas ucieka. Widać po lewej szczyt Piramide 5885 Który mą jej wygląd i jest ogromnym szpicem. Posilam się wyżej kanapkami z serem i pikantną papryczką aji. Teraz ziejąc ogniem mógłbym spalić tą przepiękną trawiastą dolinę, ale że nikt nie rozdrażnił smoka tó woli on się nią rozkoszować;). Dalej jestem już na płaskim terenie i przyłącza się do mnie po raz kolejny mały piesek, przybiega z tego rozlewiska gdzie rosną trawy z całymi ubłoconymi łapkami.
Szkoda mi tych biednych tragaży, którzy swoje zarobione w dolarach pieniądze przepijają w niezliczonej ilości piw. No coż dziękuję za to zaproszenie i ruszam drogą w dół, tutaj musi być o wiele niżej niż nawet yungay, bo po tej stronie ta doina jest całkiem zielona, wraz z rosnącymi tu eukaliptusami sprawiają, że wciągasz miętowe powietrze i idzie się zajebiście przyjemnie;). Jestem w malutkiej wiosce gdzie oczywiście pełno domków z bloków błotnych. Przekraczam rzekę, i tutaj z cholernie ciężkim plecakiem wspinam się po stromej ścieżce w góre wioski przy palącym słońcu. Gdy jestem na płaskim widzę 3 dziewczyny które widziałem przed chwilą przy tej restauracji na górze. Siadam koło nich w cieniu drzew, muszę chwilę odpocząć. Jak się okazuje 2 koleżanki to Francuzki a jedna to blondynka - sąsiadka z Niemiec. Jest z nim przewodnik (gija). Okazuje się że idą za nimi gdzieś w tyle muły z tragarzem. Niemka ma problem z żoładkiem i cieżko jej iść, nie ma żadnych tabletek. Ja mając full pakiet leków, daję jej węgiel aktywny, który absorbuje wszystkie syfy. Sam go używałem pare razy gdy miałem problem z żołądkiem. Idziemy razem w piątkę. Dziś zgodnie z mapą chcę dojść do pola kempingowego które zapewne jak zawsze jest tylko płaskim trawiastym terenem bez żadnych pracujących tam osób. Bo nikt tu nie pobiera opłat za skrawek trawy w tym parku narodowym. Rozmawiamy i idziemy jakiś czas. Ja zostawiam w tyle potem grupę bo oni gdzieś tam dzwonią i nie idą, a mi czas ucieka. Widać po lewej szczyt Piramide 5885 Który mą jej wygląd i jest ogromnym szpicem. Posilam się wyżej kanapkami z serem i pikantną papryczką aji. Teraz ziejąc ogniem mógłbym spalić tą przepiękną trawiastą dolinę, ale że nikt nie rozdrażnił smoka tó woli on się nią rozkoszować;). Dalej jestem już na płaskim terenie i przyłącza się do mnie po raz kolejny mały piesek, przybiega z tego rozlewiska gdzie rosną trawy z całymi ubłoconymi łapkami.
Tym razem
ktrótkiej wędrówce z nim nie mam zamiaru go zabierać, bo tym razem nie wracam
tak jak poprzednio a poza tym nie ma dalej żadnych wiosek do których mógłby się
udać a nie chce żeby się zgubił czy coś mu się stało. Tak więc gdy idzie za mną
to przeganiam go i rzucam kamieniami oczywiście nie w niego tylko strasząc go.
3 razy muszę go tak przeganiać bo się nie słuchał, następnie udaje się i znika.
Ja kontynuuje wędrowkę tą szeroką doliną w głębi potęga śnieżnych szczytów.
Jest już 18.00 a więc przed wejściem w zalesioną część rozbijam na płaskim terenie
namiot. Ręcznik, mydło naturalne i japonki, i kąpiel .Woda w rzece jest całkiem
całkiem całkiem ale i tak zimna. Po raz kolejny miejsce totalnie puste, into
the wild, dzika przyroda i zwierzęta czego mam przykład gdy z ręcznikiem na
ramieniu wracam do namiotu. Patrzę a nie daleko jest ten zwierz Andyjski lis -
Zorro. Widząc mój namiot próbował się podkraść. Widząc mnie po chwili się
płoszy i ucieka.
Jak zawsze czysty
i pachnący wchodzę do mojego cieplutkiego śpiworka bo moją ważną zasadą jest
nie włażenie do niego bez uprzedniego obmycia, bo inaczej śpiwór po krótkim
czasie będzie nie do użytku albo do porzątnego prania.A jak brak rzeki to musi
starczyć woda z mojej plastykowej butelce;). Szum płynącej rzeki zabiera mnie
wraz ze swym nurtem do krainy marzeń sennych.
Rankiem owsianka
z kakao i bułkami. Po spakowaniu namiotu do butelki nabieram krystalicznie
czystej wody do picia, ze spływającego strumienia od lodowca gdzieś tam wysoko
w górze. Ruszam zregenerowany w pełni, wkraczam w strefę tych drzewek i krzaków
(muńia) z jej liści zaparza się tą herbatkę miętową. Tak więc całe bogactwo
ziół można znaleźć podążając górskim szlakiem tutaj w Peru. Trekkinguje pod
górę ale jak narazie nie jest stromo.Gdy dochodzę w głąb doliny pod górę z
lodowcem Taulliraju 5830m to jestem na płaskim terenie, gdzie pod ogromnym
głazem odpoczywam i posilam się moją canchą z twardym żółtym serem. Spotykam
tutaj podróżnika z Australii i wymieniamy się opowieściami, opowiada mi o Nowej
Zelandii do której mam plan stąd się przedostać. Jak narazie chcę uderzyć na
Ekwador, potem możę na Kolumbię, wrócić do Peru i przez Boliwię przejechać
spowrotem do Argentyny i zjechać na moją wymarzoną dzicz na Patagonie. Podobno
to jest napiękniejsza kraina na świecie. Zarówno po Argentyńskiej jak i po
Chilijskiej stronie. Do tego w Patagonii znajduje się największy na świecie
lądolód - Perito Moreno! Zjazd do najbardziej wysuniętej na południe na całym
globie miejscowości Ushuaia, potem uderzać na Nową Zelandie, do krainy Władcy
Pierścieni. Tak więc plany mam ogromne i nie wiem kiedy wracam!!
Patrzę na godzinę
jest już 11.00 to trzeba się zbierać. Wspinam się teraz po stromym zboczu z
tymi kłującymi trawami których nienawidze. Wchodzę tędy bo zgubiła mi się
ścieżka, dopiero po jakiś 20min wędrówki do niej docieram. Tutaj już spokojniej
pod górę, ale przed sobą widzę szare, ogromne pionowe skały a nad nimi tą
przełęcz Punta Union bo widać tam jakiś ludzi. Na trawiastym płaskim terenie
mijam staw, od rana cały czas pochmurnie. Woda mi się kończy w butelce ale
znajduje malutką strużkę wody spływającą ze skały i napełniam ją do pełna.
Gaszę pragnienie zimną wodą, nie ma nic lepszego. Stroma wędrówka po skałach,
powoli wchodzę wyżej. Plecak ciąży przez ten kilogram ziemniaków i olej ale już
od wczoraj mam zajebisty plan aby usmażyć sobie fryteczki na tej przełęczy
4750m ;D. Ostatni etap podejścia po skałach, na których widać białe krowie
czaski, ofiary gór. Schodzą turyści i mówią, że już niedaleko. Od tego momentu
po 15 min wchodzę po kamiennyach schodkach, przechodzę krótki otwarty tunelik i
jestem na przełęczy Punta Union 4750m o której powiadamia mnie brązowa
tabliczka. Za nią widać poteżny lodowiec góry Tulliraju 5830m który schodzi w
dół do znajdującego się pod nim pięknego ciemnobłękitnego jeziorka.
Poniżej widać
całą dolinę - Quebrada Santa Anna ze znajdującym się tam jeziorem Jatuncocha.
Powyżej z lewej strony moja upragniona góra Paramount, ale z tej strony widok
jest beznadziejny. Muszę dojść do wskazanego punktu aby mieć widok jak z filmu.
Siadam i podziwiam niesamowity widok tej doliny, słońce wyszło i jest cała nim
oświetlona. "A może frytki do tego ;)". Oczywiście, że tak, siadam
przy tuneliku, wyciagam mój pakiet 3 aluminiowych garnków, palnik. Obieram cały
kilogram ziemniaczków, następnie kroję na paluszki i wrzucam na wrzący olej.
Wszystko się nie zmieściło to będziem jeść na 2 tury. Wyciagam frytki do
garnka, solę porządnie i polewam pikantym sosem z papryczki aji. Zajadam się
pysznymi, pikantnymi fryteczkami przyrządzonymi najwyżej w moim życiu bo na
4750m, - taka sytuacja;) Do tego nieziemski widok na dolinę i
sześciotysięczniki, czego chcieć więcej? Po zjedzeniu drugiej porcji, przelewam
olej spowrotem do butelki, wycieram garnki papierem z tłuszczu i pakuję
wszystko. Wchodzę na najwyższą skałkę na tej przełęczy i mam teraz podwójny
widok bo na dwie doliny, tą z której przyszedłem i ta która na mnie czeka albo
ja na nią. Mało tego o ile się nie myle punta union znaczy tyle co zjednoczone
punkty.
Teraz już wiem
dlaczego, widać stąd pełno sześcio i pięcio tysięczników, daleko, daleko w
oddali po stronie tej doliny z której przyszedłem. I tej majestatyczne tutaj
bliżej. Tak więc punkt widokowy ekstra. Teraz pora na mnie bo trzeba zejść na
dół i rozbić namiot bo już jest jakoś koło 16.00 a więc nie mam dużo czasu. Tu
z tej przełeczy widać już jakieś pomarańczowe punkciki na dole to chyba ten
kemping co zaznaczony jest na mojej mapce.
Ruszam w dół
więc, ciągle się obracając i podziwiając górę Tulliraju. Po męczącym ok
godzinnym zejściu, jestem już w dolinie przy rzece. Ukazuje mi się szeroki,
rozległy teren z namiotami pomarańczowymi i ogromnym kuchennym, pełno mułów,
dalej całe skupisko stożkowych czerwonych namiotów, to są właśnie obozowiska
tych bogatych turystów którzy zapłacili za trekking i tragarzy. Teraz już wiem
dlaczego nie mam zamiaru podróżować na emeryturze, będę stary, bez sił i nic
nie zobaczę. No ewentualnie gdy zapłaciłbym tragarzom za noszenie i stracił
płacąc tu w dolarach na to całą moją uskładaną emeryturę! Prawda jest taka, że
harujemy jak niewolnicy przez całe nasze życie, pracując do 67 r.ż składając na
naszą "bezpieczną" emeryturkę, której możemy zwyczajnie nie dożyć.
Taki przykład ; został nam do niej tydzień, zacieramy ręce, że w końcu
odpoczniemy po ciężkich latach pracy.
Idziemy do
lekarza a tam okazuje się "Suprise Madaaafaaaka" mamy złośliwy
nowotwór!! I gdzie są moje pieniądze?? Gdzie jest mój wolny czas na emeryturce
która miała być za tydzień? Wszystkie uskładane pięniążki pójdą na leczenie! A
przede wszystkim gdzie jest moje przeharowane jak wół, całe życie które
straciłem?? A przecież chciałem podróżować czy robić cokolwiek innego... Ludzie
za bardzo żyją przyszłością, która jest cholernie niepewna lub w drugą stronę
żyją przeszłością, która często jest bardzo traumatyczna. Każdego dnia myśląc o
bolesnej przeszłości zagłębiają się w nią tym samym powodując i pogłębiając swoją depresję z dnia na dzień co
skutkuje, odseparowywaniem się od znajomych,rodziny, społeczeństwa oraz
chorobami psychicznymi a nawet samodestrukcją przez popełnienie
samobójstwa.Zatarciem i zniszczeniem więźi rodzinnych,topienie swoich smutków w
alkoholu co skutkuje alkoholizmem itp. Itd.
Tak więc trzeba przestać w końcu żyć przeszłością postawić sobie jakiś
dobry cel czy znaleźć sobie jakieś zajęcie, które nas uszczęśliwia ale nie
wyrządza przy tym krzywdy innym. Przestać być pesymistą i żyć niepewną i
iluzoryczną przeszłością. Trzeba zacząć żyć teraz - dzisiaj. Być uśmiechniętą i
optymistyczną osobą, a samo wszystko się ułoży bo z pozytywnym nastawieniem,
pozytywe myśli i rozwiązania problemów same nadejdą. Trzeba uwierzyć w siebie,
zastosować zmianę diety na zdrową, trochę ruchu i np. Joga (która jert częścią
gimnastyki którą mieliśmy w szkole) do tego trochę medytacji buddyjskiej z kontrolowaniem
oddechu. A przede wszystkim nie zamartwianie się o jutro i nie wymyślanie
problemów na zapas do czego wszyscy mamy tendencję. Trzeba się kurwa w końcu
ogarnąć i tak jak już to pięknie ujął Horacy "Carpe Diem" !! -
"Chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość
zgotują bogowie...".
Rozbijam swój
namiot koło tych pomarańczowych. Z lewej Paramount, ale w chmurach, z prawej
strony widać za to Alpamayo 5947m. Wieczorkiem cykam fotki z księżycem i
oświetlonymi nim szczytami. Jutro chcę pójść do tego jeziora Arhuaycocha i
zobaczyć z takiego samego punktu jak z filmów górę Paramount. W nocy słyszę, że
pada deszcz. Gdy rankiem deszcz nie ustaje, wychylam moją głowę z namiotu, wkurzam się strasznie bo wszędzie
dookoła szare chmury i nie widać żadnych szczytów. To idę spać dalej, pogoda
nie poprawia się, postanawiam pisać mój papierowy pamiętnik, ogarniam już
trochę drogę w kierunku Ekwadoru do którego nie długo się udaje. Czytam
godzinami ebooka, pogoda zupełnie się nie poprawia, poza tym że przestaje padać
co jakiś czas. Pora na gotowanie obiadu, nabieram wodę z jedynego źródła czyli
szerokiej rzeki. Gotuję ryż i przygotowuję potrawę z pikantnymi papryczkami
aji, marchewką, pomidorami, czosnkiem,cebulą i tuńczykiem. Przychodzi do mnie pewien
gość w tym czasie, mianowicie facet z namiotów nowych które rozbili koło
mojego. Tamta ekipa się zwinęła a przyszła nowa z turystami, Indianin jest
tragarzem. Pyta skąd przybywam. Po opowiedzeniu mu na pytania on pyta mnie czy
nie mam jakiejś tabletki na żołądek bo ma problem, po raz kolejny na tym szlaku
wręczam tabletkę węgla aktywnego. Facet dziękuję, ja teraz wychodzę z
zapytaniem czy mógłbym w tych ich namiocie kuchennym dostać trochę cukru, soli i zapałek. Tragarz poleca mi rozmowę z
przewodnikiem. Jak się okazuje potem przewodnikiem jest sympatyczna Peruwianka
w średnim wieku. Pytam jej więc o to zaopatrzenie, dostaję do moich woreczków
to co chciałem no i z 10 zapałek. Następnie siadam na ziemi w namiocie
rozmawiając z tą przemiłą kobietą, która jest bardzo zdziwiona, że tak długo
podróżuje i tyle drogi przebyłem. Wyszło w końcu słońce, dziękuje za otrzymane
dary i wychodzę z namiotu. W końcu dolinka jest ładnie oświetlona, do tego
pięknie widać szpiczastą,sławną górę Alpamayo 5947m. Po kolacji i podziwianiu
widoków Ebookuję aż do zaśnięcia kończąc tom 1 Tańca ze Smokami. Jutro co by
nie było wyruszam stąd.
Próba zaobaczenia góry Paramount
05.09.2014 Piątek Dzień 120
Trzeba zbierać
się w drogę, niestety pogoda na zewnątrz taka jak wczoraj rano i trochę kropi.
Pakuję się i wyruszam ok 7.30 zakładam kurtkę przeciwdeszczową i pokrowiec o
tej samej właściwości na mój plecak. Wody mam jeszcze trochę w butelce, bo
nabrałem z rzeki wczoraj. Mijam te poletko gdzie jeszcze wczoraj stały te
czerwone namioty turystów, teraz pakują Ci tragarze pozostały sprzęt. Ja idę
kawałek w dół, bo poprawej stronie zaraz jest ścieżka która ma zaprowadzić mnie
do kolejnej dolinki a w jej głębi do jeziora. Cały czas pada lekko, ja kroczę
po stromym zboczu powoli pnąc się w górę, jestem już w dolinie. Wszystkie
szczyty są tu poskrywane w tych szarych chmurach, a głębi doliny tam właśnie
gdzie znajduje się jeziorko widać totalną szarość padającego deszczu. Pada i
już jestem trochę mokry, jest ok 9.00 i postanawiam przeczekać trochę na
poprawę pogody. Udaje mi się znaleźć skałkę pod kątem, wchodzę i siadam pod
nią. Byłoby to idealne miejsce na przeczekanie gdyby nie te pierdzielone muszki
gryzące, których tu jest od groma. Zakładam więc polar, co nie pomaga, pryskam
trochę tego spraya anty komarowego którego targam jeszcze z PL. Psikam na
dłonie i wcieram w policzki i szyje bo to jedyne odkryte miejsce.
Gdy inwazja
ustępuje mogę się w końcu skupić na czytaniu na moim Kindle. Mijają chyba ze 2h
jak nie dłużej, pogoda się jeszcze pogarsza, muszki wracają. Pierdziele to
spadam stąd, najwyżej nie zobacze Paramount z tej perspektywy. Jeszcze uda mi
się zobaczyć ją z jeziora - Paron, gdzie mam zamiar się udać ale leży ono w
innej dolinie. Zaczynam wracać spowrotem przy padającym deszczu. Niżej spotykam
jakiegoś chłopaka z dziewczyną z plecakami idących w górę. Okazują się być
Izraelitami, dziewczyna idzie w sandałach a pada. Pytam czemu? Odpowiada, że
dziś na tym polu namiotowym ktoś jej zwyczajnie podpierdolił drogie buty
górskie i to trzymała je w przedsionku namiotu co ja zawsze też robię! Jest
przekonana, że to pewien tragarz. Kurdę jak dobrze, że byłem oddalony od ich
pola i moich nikt nie ukradł.Współczuję i mówię, że ja odpuściłem mój
upragniony widok z powodu tej psiej pogody. Tuż obok biegnie rzeka, chłopak pyta
czy po jej drugiej stronie jest zejście do doliny, bo oni wchodzili i żadnego
nie widzieli. Tak to trzeba się będzie wrócić na kemping i dopiero stamtąd
zacząć schodzić niżej czego robić nie mam zamiaru. Podsuneli mi pomysł
przekroczenia rzeki. Życzę bezpiecznej podróży i ruszam.
Strumień jest
przerąbany bo ledwie co udaje mi się go przekroczyć do niego nie wpadając,
jestem na trawie z krzakami jest tu jakaś ścieżka ale wydeptana raczej przez
krowy pasające się w dolinie niż przez ludzi. Niżej totalnie nie ma żadnej
ścieżki, za to są krzewy, kłujące trawy i strome zbocze w dół. Ok postanawiam
nim zejść, bo jak dla mnie niestanowi to problemu z ciężkim stabilizującym mnie
plecakiem. Lecz zejścia zawsze są trudniejsze i niebezpieczniejsze a więc muszę
uważać. Udaje mi się zejść sporo niżej, potem następują problemy, ślizgam się
po tych trawach gdy nie nie stąpam i upadam na tyłek pare razy, trawa jest
wysoka i utrudnia schodzenie, krzewy ocierają i zaczepiają o mój plecak. Nie
jest tak prosto jak myślałem, dodatkowo się wkurzam bo Żydzi wprowadzili mnie w
błąd! Niżej po tamtej stronie rzeki jest ścieżka w dół, ładna,elegancka a nie
jakieś przerąbane trawy i kłujące agawy. Tak to jest gdy się nie słucha
człowiek własnej intuicji tylko "wszechwiedzących turystów". Przez tą
walkę z chaszczami jestem już cały spocony, udaje mi się dojść do rzeki, ale co
z tego jak nie ma tu żadnego przejścia a dookoła krzaki nie do ominięcia.
Po pierwsze rzeka
jest płytka, wpadam na pomysł i ściągam moje buty kamerę trzymam w razie czego
wysoko w prawej ręce a buty po lewej i na bosaka uważając na piranie i rekiny
;) przechodzę powoli na drugi brzeg. Ufff udało się, nie upadłem! Siadam i
ręcznikiem osuszam stopy. Przedzieram się przez kolejne krzewy i w końcu
docieram do ścieżki która znajduje się na ogromnym piaszczystym terenie który
pokrywa tutaj całą tą część doliny. Idzie się fatalnie bo buty zapadają się w
piasek, do tego silny wiatr i deszczyk. Daleko w oddali w dole widać już jezio.
Zanim do niego dochodzę to mija sporo czasu idąc po lewej stronie doliny już
potem ścieżką a nie tym piachem. Wodę nabieram z małego strumyczka czystej
wody. Jezioro jest szarawe, a więc totalnie mi się nie podoba. Znów te pachnące
lipą krzewy umilają wędrówkę. Zostawiam czarne chmury z deszczem w tyle. Udaję
mi się dojść do kolejnego pola namiotowego - llamacoral, gdzie właśnie kolejni
tragarze rozkładają namioty. Niżej spotykam idącą trójkę turystów, którzy
właśnie wchodzą w górę do tego pola. Ścieżka biegnie przy rzece ale jest dziwna
bo dalej jakieś piaski. Chcę zejść jak najniżej dziś szukam już pomału miejsca
na namiot, bo same krzewy uniemożliwiają jego rozbicie. Dopiero po kolejnych ok
40 minutach wędrówki znajduję jakiś płaski terenik z murkiem i wygryzioną
trawką. Do tego szumiąca rzeka i kawałek dalej z potężnej ściany doliny, mały
piękny wodospad, tak więc miejsce na nocleg idealne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz