Mój przyjaciel Max jest na prawdę szalonym człowiekiem mówił że przyleciał
do Kolumbii za 50kg plecakiem! Myślałem że to ja jestem szalony z moim dużym
100 L plecakiem ale to co on nam pokazuje to przechodzi moje granice myślenia.
Po pierwsze oferuje mi parę butów trampek, koszulkę i spodenki plażowe których
nie potrzebuje. Podróżuje z bronią, ma on ze sobą własnoręcznie wykonany
kastet, 2 duże noże, pałkę teleskopową ! pełno koszul, buty od garnituru,
prześcieradło, cały wór prezerwatyw i wiele innych ubrań!! To nie jest normalne!
Mówię mu w żartach że wiem że on jest cichym zabójcą z Rosji i wykonuje jakąś
misję dla Putina! Poza tym dowiaduję się że był w wojsku 1 rok. Opowiada mi o
Kolumbii że jakby chciał mógłby kupić tam czołg i inne rzeczy. Co raz bardziej
moja teoria się zaczyna sprawdzać. Wbrew pozorą jest on zabawny cały czas
słucha muzyki i śmieje się oglądając jakieś rzeczy na swoim tablecie. Ziomeczek
jest nieziemski i naprawdę miło spędzam czas w jego towarzystkie zapominając o
panujących tu ciągle problemach z Paulem i koordynatorami niedbającymi o swoje
dzieci i psa, którego my tak na prawdę karmimy.
Poza tym ma również dużą wiedzę na tematy medytacji, o kalendarzu majów,
chińskich znakach zodiaku i wszelkich spirytualnych tematów. Po prostu bratnia
dusza :). Żarutjemy że to całe miejsce jest jak Gułag. Pracujemy w ogrodzie
cieżką i fizyczną pracą, jesteśmy otoczeni ogrodzeniem a dostajemy na śniadanie
tak mało jedzenia od Paula że jest jak w pieprzonym gułagu na Syberii z której
on pochodzi:) haha. No co do śniadań to
musimy jeść więcej niż to co on przygotowuje, bo potrzebujemy więcej energii
nawet w gułagi jedli więcej. Max planuje jechać niedługo do Peru więc polecam
mu trasę i miejsca w najpiękniejszych górach mojego życia – Cordilliera Blanca.
Dowiaduję się od niego że tutaj w Ekwadorze opieka medyczna jest darmowa! Informuje mnie że można dostać np. Szczepionkę na żółtą febrę całkiem za darmo. Normalnie w Polsce zapłacić trzeba ok 200zł za to. Jedziemy któregoś dnia do szpitala w Malacatos aby się zapytać o taką możliwość. W klinice nawet z automatu można sobie zabrać darmowe prezerwatywy. Max zabiera stamtąd kolejne. Pytam go „ chłopie masz chyba poł kilo prezerwatyw w tym worku po co Ci więcej??” on na to „ jak już używam to raz a porządnie” hahah dobre. Wątpie żeby zużył wszystkie w ciągu jednej nocy. Utrzymuje to – on jest szalony :). Dowiadujemy się że darmowe szczepionki na tropikalną śmiercionośną chorobę jaką jest żółta febra wykonują co czwartek. W kolejnym tygodniu w czwartek jedziemy rano do szpitala w Malacatos. Tak okazuje się że jednak nie dostaniemy bo oni nie dostali szczepionek z większego miasta jakim jest Loja. Postanawiamy tam właśnie pojechać do szpitala, bo w każdym szpitalu opieka medyczna jest za darmo. Sprawdzamy na internecie najpierw telefon do szpitala i dzwonimy upewniając się czy można ją dostać. Pani mówi że tak ale dziś w szpitalu „ centro de salud nr 2”. Idziemy na malutki dworzec i czekamy na autobus który zawozi nas do oddalonej od 40km dalej miejscowości Loja za cenę 1 dolara w monecie :). Z dworca pytamy ludzi i taksówkarzy o ten szpital, okazuje się że musimy przejść całe miasto w tym samym kierunku z którego przyjechaliśmy. Po poszukiwaniach i obejrzeniu bardzo ładnych malunków na przyulicznych murach dochodzimy do szpitala. Tak od razu do punktu szczepień. Informujemy panią w białym fartuchu że przyszliśmy na szczepienie. Ona słysząc to odpowiada „ nie wykonujemy szczepionek dzis”. Ja na to „ o nie nie, dzwoniłem do szpitala i powiedzieli mi wyraźnie że dziś tutaj bez problemu można wykonać szczepienie”. Babka coś tam dalej się broni że musi być 10 osób przynajmniej aby je wykonać. Co za bzdury! Po raz kolejny powtarzam że powiedziano mi że dziś tu w tym szpitalu otrzymam szczepionkę. Ona gdzieś tam dzwoni i po chwili mówi że ok zrobimy wyjątek i dadzą nam szczepionkę. Przychodzi zaraz jakaś moda kobieta z niemowlakiem i prosi o sczepionkę na coś tam i na zółtą febrę słyszę. Babka nie mówi nic do niej że nie dostanie. Tak więc jak widać mieli nas za głupich Gringo którzy nie wiedzą nic i dają się oszukać. Może nie mają zamiaru tracic szczepionek dla obcokrajowców. Tak więc nie należy się poddawać i trzeba walczyć o swoje w tym przypadku z głupimi pielęgniarkami. Siadamy na krześle, Pani wyciąga z lodóweczki strzykawkę i pach po wszystkim. Dajemy nasze dokumenty i wpisują tam jakieś potwierdzenie o wykonanej szczepionce. Udało się dostaliśmy szczepionkę na żółtą febrę za free. Teraz jestem zabezpieczony i mogę uderzać do dżungli w razie czego.
Wracamy do wolontariatu i wieczorem w sumie odkrywamy że te nasze potwierdzenia są gówno warte. Istnieje takie coś jak międzynarodowy certyfikat szczepień zwany – żółtą książeczką. Zrąbaliśmy, teraz szukamy sposobu aby go uzyskać. Pytamy Roberto tego głównego koordynatora ale on za wiele nie pomaga. Ja znajduję na internecie że taki certyfikat jest wymagany w niektórych krajach szczególnie gdy się leci do Afryki. Książeczkę można uzyskać w szpitalu w którym się robiło sczepienia, normalnie chyba za niego trzeba zapłacić jakieś 10 dolarów. Jordon mówi że ok tyle zapłacił w stanach oraz za szczepienie dodatkowo. Postanowione trzeba będzie wrócić do Loja i spróbować pozyskać tą książeczkę. Max również napisał do Roberto że wybił okno, pytam go czemu wziął to na siebie? Razem wybiliśmy okno a poza tym to nie nasza wina. On napisał że koszt okna to 40 dolców z których oni zapłacic mogą połowę a my połowę. Jak dla mnie to jest nieporozumienie bo wypadki zdarzają się w pracy a szczególnie że ktoś zrobił ukryty spaw. Mało tego nikt tutaj nie trzyma nad nami kontroli w tym miejscu, sami wybieramy przy czym chcemy pracować. Nie dostajemy żadnych wytycznych, powiedziano nam tylko że mamy ściągnąć kraty jakiś czas temu. Nie ma tu tak na prawdę żadnego koordynatora, ta kobieta która nie potrafi się zająć dziećmi i jeszcze utrudnia nam pracę nią nie jest. Natomiast my nimi jesteśmy bo pilnujemy dzieci, wybieramy zadania i dbamy o to miejsce. Podlewam bananowce , ja lubię ogród i pełnie tu funkcję ogrodnika. My dbamy o to miejsce i n prawdę obawiamy co się stanie z psem, ogrodem i dziećmi gdy każdy ruszy w swoim kierunku i opuści to miejsce.
Dowiaduję się od niego że tutaj w Ekwadorze opieka medyczna jest darmowa! Informuje mnie że można dostać np. Szczepionkę na żółtą febrę całkiem za darmo. Normalnie w Polsce zapłacić trzeba ok 200zł za to. Jedziemy któregoś dnia do szpitala w Malacatos aby się zapytać o taką możliwość. W klinice nawet z automatu można sobie zabrać darmowe prezerwatywy. Max zabiera stamtąd kolejne. Pytam go „ chłopie masz chyba poł kilo prezerwatyw w tym worku po co Ci więcej??” on na to „ jak już używam to raz a porządnie” hahah dobre. Wątpie żeby zużył wszystkie w ciągu jednej nocy. Utrzymuje to – on jest szalony :). Dowiadujemy się że darmowe szczepionki na tropikalną śmiercionośną chorobę jaką jest żółta febra wykonują co czwartek. W kolejnym tygodniu w czwartek jedziemy rano do szpitala w Malacatos. Tak okazuje się że jednak nie dostaniemy bo oni nie dostali szczepionek z większego miasta jakim jest Loja. Postanawiamy tam właśnie pojechać do szpitala, bo w każdym szpitalu opieka medyczna jest za darmo. Sprawdzamy na internecie najpierw telefon do szpitala i dzwonimy upewniając się czy można ją dostać. Pani mówi że tak ale dziś w szpitalu „ centro de salud nr 2”. Idziemy na malutki dworzec i czekamy na autobus który zawozi nas do oddalonej od 40km dalej miejscowości Loja za cenę 1 dolara w monecie :). Z dworca pytamy ludzi i taksówkarzy o ten szpital, okazuje się że musimy przejść całe miasto w tym samym kierunku z którego przyjechaliśmy. Po poszukiwaniach i obejrzeniu bardzo ładnych malunków na przyulicznych murach dochodzimy do szpitala. Tak od razu do punktu szczepień. Informujemy panią w białym fartuchu że przyszliśmy na szczepienie. Ona słysząc to odpowiada „ nie wykonujemy szczepionek dzis”. Ja na to „ o nie nie, dzwoniłem do szpitala i powiedzieli mi wyraźnie że dziś tutaj bez problemu można wykonać szczepienie”. Babka coś tam dalej się broni że musi być 10 osób przynajmniej aby je wykonać. Co za bzdury! Po raz kolejny powtarzam że powiedziano mi że dziś tu w tym szpitalu otrzymam szczepionkę. Ona gdzieś tam dzwoni i po chwili mówi że ok zrobimy wyjątek i dadzą nam szczepionkę. Przychodzi zaraz jakaś moda kobieta z niemowlakiem i prosi o sczepionkę na coś tam i na zółtą febrę słyszę. Babka nie mówi nic do niej że nie dostanie. Tak więc jak widać mieli nas za głupich Gringo którzy nie wiedzą nic i dają się oszukać. Może nie mają zamiaru tracic szczepionek dla obcokrajowców. Tak więc nie należy się poddawać i trzeba walczyć o swoje w tym przypadku z głupimi pielęgniarkami. Siadamy na krześle, Pani wyciąga z lodóweczki strzykawkę i pach po wszystkim. Dajemy nasze dokumenty i wpisują tam jakieś potwierdzenie o wykonanej szczepionce. Udało się dostaliśmy szczepionkę na żółtą febrę za free. Teraz jestem zabezpieczony i mogę uderzać do dżungli w razie czego.
Wracamy do wolontariatu i wieczorem w sumie odkrywamy że te nasze potwierdzenia są gówno warte. Istnieje takie coś jak międzynarodowy certyfikat szczepień zwany – żółtą książeczką. Zrąbaliśmy, teraz szukamy sposobu aby go uzyskać. Pytamy Roberto tego głównego koordynatora ale on za wiele nie pomaga. Ja znajduję na internecie że taki certyfikat jest wymagany w niektórych krajach szczególnie gdy się leci do Afryki. Książeczkę można uzyskać w szpitalu w którym się robiło sczepienia, normalnie chyba za niego trzeba zapłacić jakieś 10 dolarów. Jordon mówi że ok tyle zapłacił w stanach oraz za szczepienie dodatkowo. Postanowione trzeba będzie wrócić do Loja i spróbować pozyskać tą książeczkę. Max również napisał do Roberto że wybił okno, pytam go czemu wziął to na siebie? Razem wybiliśmy okno a poza tym to nie nasza wina. On napisał że koszt okna to 40 dolców z których oni zapłacic mogą połowę a my połowę. Jak dla mnie to jest nieporozumienie bo wypadki zdarzają się w pracy a szczególnie że ktoś zrobił ukryty spaw. Mało tego nikt tutaj nie trzyma nad nami kontroli w tym miejscu, sami wybieramy przy czym chcemy pracować. Nie dostajemy żadnych wytycznych, powiedziano nam tylko że mamy ściągnąć kraty jakiś czas temu. Nie ma tu tak na prawdę żadnego koordynatora, ta kobieta która nie potrafi się zająć dziećmi i jeszcze utrudnia nam pracę nią nie jest. Natomiast my nimi jesteśmy bo pilnujemy dzieci, wybieramy zadania i dbamy o to miejsce. Podlewam bananowce , ja lubię ogród i pełnie tu funkcję ogrodnika. My dbamy o to miejsce i n prawdę obawiamy co się stanie z psem, ogrodem i dziećmi gdy każdy ruszy w swoim kierunku i opuści to miejsce.
Przychodzi dzień w którym Max postanawia wyruszać. Żegnamy się więc z
naszym szalonym przeyjacielem z Rosji. Rusza teraz w kierunku Peru, po tym jak
mu powiedziałem o sławnej górze z filmów – Paramount (Artesonraju) powiedział
że koniecznie musi ją zobaczyć tak jak i ja. Zostaję więc w wolontariacie z
Jordonoem, Paulem, Sanderem i Adniranem.
Spędzam czas na pracy w ogrodzie, podlewaniu bananowców co dwa dni. Zaczęła
się co prawda pora deszczowa odkąd tu przyjechałem ale nie pada często co. Jak
pada jest to krótka ulewa i przechodzi zaraz. Jordon kończy swój napis z nazwą
tego miejsca i rysynkiem serc. Montuje go przy drodze na metalowych słupach
które wcześniej zespawali bo metalowej ramy. Ja tego dnia ruszam ponownie do
miasta Loja. Wędruję do szpitala gdzie miałem szczepionkę i tam uzyskuję od
Pani zółtą książeczkę która jest w wygodnym formacie i można ją zmieścić w
paszporcie. Dostaję ją za darmo nie chcą żadnej opłaty, wpisany mam nr mojego
paszportu i pieczątkę tego szpitala. Wszystko tak jak należy i to za darmo.
Książeczka jest ważna przez 10 lat od momentu wystawienia. No to teraz mogę
podróżować:)
Przychodzi dzień w którym również wyjeżdza Jordon. Jedziemy akurat z Mairą
i Paulem po kompost którzy oferują nam ludzie. Jordon wysiada z pickupa na
krzyżówce i żegnamy się życzę mu powodzenia w dalszej podróży po Ekwadorze i po
Peru gdzie również się udaje. Nie ma on wiele czasu na pobyt tutaj tak jak i ja
w sumie. Już siedzę tutaj sporo czasu a chcę coś zwiedzić. Szukaliśmy również o
możliwości przedłużenia wizy na pobyt w tym kraju. Sytuacja jest porąbana w tym
kraju bo po pierwsze po upływie 90 dni gdy opuścisz granicę i ponownie chcesz
wjechać do niego nie masz takiej możliwości chyba przez okres roku lub 6
miesięcy. Czyli jak zechcę pojechać do Kolumbi i wrócić to nie mogę! Druga
sprawa to możliwość przedłużenia wizy ale kosztuje ona na kolejne 3 miesiące
ponad 100 dolarów. Normalnie w każdym innym kraju gdy skończył Ci się pobyt
przekraczasz granicę i nawet na następny dzień możesz wrócić do kraju z którego
wyjechałeś i otrzymać pobyt na kolejne 90 dni i tak w kółko. Dlatego nie
rozumiem tutaj panującej zasady o niemożności ponownego wjazdu po wykorzystaniu
90 dni. Jordon też a ten problem, rusza teraz do miasta cuenca na północ od
tego miejsca. My jedziemy na jakąś farmę i tam z Paulem i Mairą pakujemy
kompost do dużych worków. Potem z trudem przenosimy te cholernie duże wory pod
bramę. Przyjeżdza Julio i ładujemy worki na pickupa, wracamy do wolontariatu i
wyładowujemy koło tych cegłówek pod dom Mairy.
Dowiedziałem się od Mairy że dziś przyjeżdza jakaś dziewczyna do
wolontariatu. Pracuję na ogrodzie i kończę układać ścieżkę cegłówek wzdłuż tych
roślin które posadziliśmy. A no i posadziłem również gdy jeszcze Max był trawę
cytrynową oraz dwa iglaki. Trawa cytrynowa jest genialna bo rośnie szybko i
można z niej zaparzyć herbatę. Znam jej smak bo moi rodzice przywieźli jej
trochę do Polski z Egiptu przed moim wyjazdem. Po południu kolejna spina ze
świrem skończyłem robotę na ogrodzie i chcę mu pomóc w przyszykowaniu obiadu.
Mówię więc że chce mu pomóc a on że nie chce pomocy. Wcześniej uzgodniliśmy że
każdy szykuje jukę według własnego uznania dzisiaj. Ja mówię więc ok „widzę że
kroisz jukę grubiej niż ja, a ja preferuje moje fryki cienkie nie grube” Ten do
mnie „ NOOO” odwraca się i wybiegające niemal z płaczem z kuchni i idzie jak
zawsze gdzieś się przejść. Co za wariat! Już mnie zdenerwował w tym miejscu nie
jest możliwe normalne funckjonowanie z nim. Nagle słyszę dzwięk dzwonka który
brzmi u nas tutaj jak syrena „łuuuuuuuuuuuu” No to już wiem że przybyła ta
dziewczyna. Maira otwiera drzwi i zaraz po chwili bardzo ładna dziewczyna
wchodzi i wita się ze mną. Ma na imię Shanetta i ma karnację latino, ciemne
włosy i jest bardzo sympatyczna. Rozmawiamy i okazuje się że jest ze stanów
zjednoczonych. Niedawno przyleciała i przyjechała tutaj z niedaleko położonej
Vicabamby. Od razu chcę ją ostrzec przed problematycznym człowiekiem Paulem i
opowiadam o tym co właśnie się stało. Wprowadzam ją w temat, po chwili rozmowy
okazuje się że tak jak ja uwielbia podróżować z plecakiem najchętniej stopem i
omijać duże miasta. Oboje ich nie lubimy i omijamy preferując małe miasta,
wioski i górskie trekkingi. Ma dużo informacji na temat medytacji i rozwoju
spirytualnego. Coś niesamowitego. Nadajam totalnie na tych samych falach, nawet
mówi mi że możliwe jest że dołączy do mnie we wspólną podróż. Poza tym jest
kobietą i chciałaby mieć kogoś do autostopowej podróży najlepiej. Podąża tak
jak ja za swoją intuicją, bo to jest prawdziwa siła i przewodnik który nigdy
nie zawodzi. Spędzamy czas na romowach i opowiadaniach. Jak się okazuje ma taką
karnację bo jej tato jest Duńczykiem a Matka Filipinką. Ma więc Filipińską
krew, ale mieszkają w Stanach w stanie Washington i tak jak ja mieszka w
górskim spokojnym rejonie. Mieszka bowiem w małym miasteczku niedaleko pięknej
góry- wulkanu Mount Rainier 4392m położonej 87km na południowy wschód od
Seattle. Znam tą górę ze zdjęć które oglądałem na internecie. Jest ona
niesamowita i cały ten teren to Park Narowowy. W ciągu kolejnych dni już
zauważa sytaucję odnośnie Paula i również działa jej na nerwy. Spędzamy
wspólnie czas ale też głównie koncentruje się na spisywaniu wspomnień na bloga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz