piątek, 7 listopada 2014

Moja droga świętego Jakuba część 2


26 lipca 2013 Piątek

Rano nie wiem o której godzinie pakuję namiot po doskonale przespanej nocy i udaję się na drogę główną, jestem za miasteczkiem i zatrzymuje się busem kurier z DHL, wsiadam więc uhahany że szybko auto mi się złapać. W mieście z auta podziwiam piękny pałacyk, pytam go czy jest tu coś ładnego do zobaczenia? On że poza tym pałacem i paroma kościołami nie za bardzo. Jestem finalnid w Ponferrada w centrum - paczka dostarczona;). Dziękuję ziomeczkowi i wysiadam na skrzyżowaniu na czerwonym. To już postanowione idę na wylot miasta aby dostać się teraz do autostrady i złapać stopa do Lugo kolejnego dużego miasta.




A Coruna

Ruszam zgodnie z nokiową mapą. Główna droga doprowadza mnie do jakiegoś centrum handlowego gdzie robię zakupy jedzenia w postaci bagietek,mortadelli ,czerwonej papryki, ciastek i butelki wody.Wyruszam dalej na północ aż do wjazdu na autostradę. Tam wystawiam kciuka i zatrzymuje się jakiś facecik w okularach w średnim wieku. Mówi że jedzie w tym kierunku. Wsiadam więc i jedziemy autostradą. Mówię facetowi że teraz jadę do Lugo a stamtąd dalej na Santiago de Compostela. Dojeżdzamy do zjazdów na Lugo, on mija pierwszy zjazd, dobra to mówię że na następnym niech zjedzie. Tak sobie myślę facet jedzie na samą północ Hiszpani do miasta A Coruńa, jest to miasto portowe u wybrzeża Atlantyku w zatoce Biskajskiej. Walić to jedziemy nad Ocean którego jeszcze moje oczy nie widziały. Tak więc kolejny też mija i ciśniemy do A Coruńa. Zaczynają się w końcu zielone tereny, rosną nawet Eukaliptusy. Jesteśmy w zielonej i bardziej deszczowej części Hiszpanii w Galicji. Po paru dobrych godzinach jazdy autostradą dojeżdzamy do tego miasta. Wysadza mnie pod autostradą gdzieś w centrum. Dziękuję za stopa i ogarniam mapę na telefonie jak dojść do portu. Pare dni temu gdy wędrowałem sobie szlakiem Jakuba zastanawiałem się przecież mój ostatni punkt podróży to Santiago de Compostela ale co potem?Gdzie się udać? Nie mam żadnego planu na dalszą podróż.
Otrzymałem odpowiedź gdy zrodził się kolejny pomysł. Chcę znaleźć jachtostopa na Amerykę czy Kanadę i przepłynąć Atlantyk;). Tak dokładnie złapać łódkę i przedostać się do Ameryki! Z tego powodu zastanawiam się że może uderzę do portu i popytam o jakieś potężne statki - kontenerowce które może płyną w tym kierunku. Po ogarnięciu mapy pora ruszać aby zobaczyć upragniony Atlantyk.


Ruszam gdzieś przez miasto w kierunku wschodnim i jestem przy porcie, jest bardzo duży. Najpierw oglądam ogromny port handlowy postanawiam iść cały czas wzdłuż portu. Biorę darmową mapkę miasta z małej budki z informacją turystyczną. Mijam potężny pasażerski statek potem dochodzę do jachtowego portu z jąkąś przepiękną drewnianą galerą. Dalej jest mała forteca wysunięta w zatokę. Cały czas idę dreptakiem jestem już przy otwartym oceanie. Siadam na skałach i witam po raz pierwszy w życiu Ciemny błękit oceanu Atlantyckiego z falami rozbijającymi się o skały <3. Wędruję dalej na trawiaste małe wzgórze gdzie postawiane są kamienne bloki i wygłąda to jak stonehenge. Potem dochodzę do przepięknej zabytkowej latarni morskiej wieży Herkulesa - torre de Hercules.wpisaną na UNESCO wybudowaną w II wieku przez Rzymian chociaż legenda głosi że zbudował ją Herkules ;). Wchodzę podejściem pod latarnię, pełno tutaj turystów. Z wieży przepiękny widok na Ocean Atlantycki. Poniżej coś niesamowitego, piękny, duży  niebieski kompas namalowany nad skalistym brzegiem. Jestem zafascynowany i zakochany w tym miejscu. Mało tego słyszę dźwięk Handrumu czyli pięknie brzmiącego instumentu który widziałem i słuchałem na youtube. Obracam się i pod latarnią siedzi chłopak i pięknie wygrywa melodię na tym istnie kosmicznym instrumencie przypominającym ufo. Zagaduję "Hola Amigo, hablas ingles" - odpowiada że tak mówi po angielsku. Pytam go o ten instrument , mówi że jest wiele typów ale tem pochodzi ze Szwajcarii i jest dosyć drogi. "Tak zarabiam na życie, podróżuję i gram wszędzie gdzie mogę na tym instrumencie" - opowiada. "do you want to try?" - ja jasne chcę spróbować. Siadam na jego krzesełku i zaczynam walić w małe otworki w tym instrumencie, ale wychodzi z tego gówno nie melodia. "Lepiej ty graj bo mi nie idzie, ja mogę pograć na moim małym instrumencie który posiadam"- odpowiadam. On natomiast pyta co to za instrument. "jaw harp" (drumla) - mówię. "to dawaj zagramy razem" . "good bro!"- mówię. Wyciągam moją drumlę, władam pomiędzy zęby i zaczynamy grać, staram się jakoś dopasować do jego brzmienia. Sprzedaje płyty swoje też, ludzie przechodzą i wrzucają nam pieniążki. Jak miło, gramy razem pod latarnią morską spoglądając na błękit Oceanu. Lepiej być chyba nie może. A tu po raz kolejny suprise! Zatrzymuje się jakaś para i kupuję od ziomeczka płytę;). Następnie przestaję grać i słucham jego niesamowitych utworów odpływając totalnie. Diego bo tak ma na imię jest moim mistrzem Hangdrum! Potem niestety kończy i się żegnamy. Ja zostaję pod latarnią i idę na ten ogromny kompas i zastanawiam się gdzie teraz, ciągle ten pomysł Ameryka! Czuje to wewnętrznie ze tego właśnie chce. Czy na prawdę obrałem nowy kierunek? Bo taka decyzja jest cholernie poważna, opuścić Europę i udać się do tej Canady czy do Stanów. Jestem cholernie szczęśliwy to przepiękne miejsce, ta latarnia, ten ocean i zajebisty ogromny kompas to chyba najpiękniejsza chwila mojego życia. Oglądam zachód słońca i siedzę tu do zmroku rozmyślając. Po rozmysłach kolejny plan, rozbijam namiot tuż obok kompasu, za skałą pod latarnią;). Jestem skryty tam i prawie mnie nie widać dzięki kolorze mojego namiotu. Dla takich chwil właśnie żyje. Dla takich pięknych miejsc i tylu dobrych ludzi, nowych genialnych znajomych właśnie podróżuje.Coż może być bardziej pięknego i naturalnego niż życie w Harmonii z własnym sobą i wszystkimi i wszystkim dookola? Myślę że chyba nic tego nie przebije. Zasypiam pod latarnią morską pod tą skałą nad brzegiem Atlantyku z totalnym bananem na twarzy;). - "Buenas Noches".















 Rankiem śniadanie i pakuję namiot. Mam już kolejny pomysł. Skoro Diego gra na Hangdrumie pod latarnią morską to ja też mogę spróbować. Schodzę więc ok 11.00 niżej i siadam ziemi po turecku,w yciągam instrument, ściągam kapelusz i zaczynam grać na drumli, ludzie przechodzą, uśmiechają się. Następnie wpadają do mojego kapelusza pierwsze centy, dziękuję przerywając i mówiąc "gracias amigo" (dziękuję przyjacielu), potem kolejne osoby wspierają podróżnika chcącego sobie dorobić. Gram tutaj jakoś 1,5h ale wpadło mi zaledwie 3€. Ludzie nie są chyba super zainteresowani moim graniem, interesuje ich latarnia morska. Ja cieszę się bardzo bo zarobiłem swoje pierwsze pieniążki grając na ulicy jak to robi mnóstwo podróżników. 3€ to w sumie zarobiłem na cały dzień jedzenia. Super! Następnie postanawiam zwiedzić dalej linię brzegową i wędruję od latarni do lokalnej plaży w zatoczce. Potem udaję się wyżej do poteżnego krzyża. Stamtąd droga prowadzi asfaltowa droga wyżej na górę - Mirador de San Pedro. Jest tam park na górze z muzeum, są tutaj liczne ścieżki z zieloną trawą i 2 potężne działa skierowane w stronę oceanu. Świetne i przepiękne miejsce, ponad to w dole widać 3 skaliste wysepki (illa do vandabal, pe, aguion). Jest tutaj pięknie. Widzę że w dole niżej jest zbocze strome, ale ja postanawiam tam zejść i rozbić gdzieś namiot na tej górze. Generalnie to chodzą tu stażnicy parku. Postanawiam potem myknąć na dół. Patrzę czy nie ma żadnego strażnika i schodzę ze ścieżki w dół trawą, zaczynają się jakieś kłujące trawy i ranią moje nogi lekko, no to się wrąbałem. Wracać nie będę. Przedzieram się dalej przez te kolce i znajduję mały płaski teren. Wyrywam trochę tych traw tak aby zmieścił mi się namiot nie przekłuwając materiału. Zaczyna padać deszcz, rozbijam go szybko jak mogę ale i tak mokne trochę. Wchodzę szybko do namiotu i jestem bezpieczny, po chwili już leje i do tego grzmi i rozpętuje się piekło. Silny wiatr, błyskawice i grzmoty. Mam nadzieje że mnie nie walnie na tej gorze. W nocy również pada. Rano gdy otwieram namiot, ukazują mi się w dole trzy skalne wysepki w oceanie, na to właśnie czekałem i było warto;). Pakuję namiot i ruszam w dół, kolejne trawy kłują moje stopy i kostki, schodzę na dól i jestem przy drodze asfaltowej. Jestem nad samym brzegiem dosyć skalistym, jest tutaj kamienny portal ze schodkami a za nim nic tylko błękit oceanu. Nie wiem czasem czy to jakiś rytualny portal, siadam na skałach. Potem suszę namiot cały po deszczowej nocy.











THUMBS UP !!






Santiago de Compostela

Pora ruszać do Santiago de Compostela. Ruszam drogą gdzieś w górę, tam łapię krótkiego stopa spowrotem do centrum miasta. Tam udaję się zgodnie z mapką szukać wylotu, w mieście biegnie Autostrada, idę nią poboczem. Potem schodzę w jakąś inną główną drogę i zatrzymuje sie chłopak troche dziwnie wyglądający w busie. Wsiadam i udaje mi się z nim wyjechać z miasta, jedziemy do jakiejś wioski drogą narodową tam staję i łapię samochód a dokładnie Tira którym dojeżdzam do santiago. Naczekałem się trochę więc jest już chyba koło 19.00 gdy wędruję z ronda koło autostrady w kierunku miasta. Dochodzę do jakiś restauracji, po chwili zaczyna padać. A co tam, trzeba się zabawić. Wchodzę do tej restauracji i zamawiam pizzę średnią do tego piwko w butelce - Estrella Galicia. Pizza to coś niesamowitego, odkąd wyruszyłem z domu nie miałem usty pizzy. Człowiek na rawdę zaczyna doceniać to czego mu brakuje. Po jedzeniu kanapek, owsianki i innych rzeczy, taka pizza to na prawdę coś. Do tego pyszne piwo, w zestawie wifi internet. Siędzę i popijam kolejne 2 czy 3 butelki zimnego bronka. Dotarłem do Santiago de Compostela dokładnie po 9 dniach. To się nazywa tempo pielgrzymowania ;) Chyba pobiłem rekord w szybkości przemierzania drogi św Jakuba. Jutro ogarniam miasto, że teraz jestem po kilku piwkach i jest wieczór to pora szukać miejsca na nocleg. Intuicja jak zawsze mnie prowadzi. Tuż na wprost tej pizzeri, skręcam w drogę. Zaraz obok ukazuje mi się potężne pole z gęstymi i wysokimi chyba na 2m parociami!Mało tego rosną one na placu pomiędzy budynkami mieszkalnymi które rozmieszczone są dookoła tego placu. Genialne miejsce, wchodzę w głąb ugniatając paprocie. Rozbijam tam namiot, jest tak zbunkrowany że chyba to najbardziej fascynująca kryjówka odkąd wyruszyłem.

Do tego sasypiam jak niemowlę po wypiciu tych bronków w pizzerii ;). Rankiem ogarniam się, pakuję namiot i ruszam w stronę centrum idąc zgodnie z muszelkami i już teraz mając koło siebie wielu innych Pielgrzymów idących z plecakami. Dochodzę do centrum, są piękne kościoły które zwiedzam, pełno ludzi. Pałac i Katedra główna, wchodzę do środka i aktualnie trwa msza, pełno pielgrzymów. Plecaki leżą pod ścianą, ludzie sie modlą dziękując za przejście drogi świętego Jakuba. Pełno ochroniaży, jestem w bocznym skrzydle. Księża mówią w różnych językach Hiszpańskim, Francuskim a nawet w Polskim. Teraz już wiem że w Europie wszystkie drogi prowadzą do Santiago de Copostela. Niektórzy są bardzo wzruszeni a nawet płaczą bo tu dotarli. Dzieje się potem coś niesamowitego, chyba trzech czy czterech mnichów podpala ogromne kadzidło, podciągają je na linie i zaczynają kołysać tak mocno że buja się one od skrzydła do skrzydła wytwarzając potężne chmury kadzidła. Coś niesamowitego. Po tej wspaniałej mszy ludzie się rozchodzą a ja zwiedzam tą ogromną Katedrę św Jakuba. Tutaj spoczywają zwłoki a bardziej szczątki Jakuba Starszego, męczennika i jednego z 12 Apostołów Jezusa! Zostały one tutaj przeniesione w VII wieku z Jerozolimy. Po oblukaniu katedry wychodzę na ogromny plac głównymi drzwiami. Pełno tutaj pielgrzymów z całego świata. Większość z nich zapewne została zainspirowana tak jak ja filmem Droga - the way o tej właśnie pielgrzymce. Tak mi się przypomniało jak to spotkałem 2 Polaków w miasteczku Astorga. Był to jeden młodzieniec z USA który aktualnie przebywa tam w seminarium i jakiś jego kolega z Polski. Było to dla mnie bardzo przyjemne spotkać na szlaku rodaków z Polski. Oni oczywiście robili całą drogę na piechotę, nie to co ja w 9 dni Autostopem. Tak jak pisałem chciałem po prostu przebyć główne miasta i być tutaj w Santiago. Następnym razem zamierzam zrobić cała drogę z buta lub na rowerze. Pora iść teraz do tego punktu gdzie odbiera się certyfikat przebycia drogi św Jakuba, znajduje się ono tuż obok katedry. Idę na pięterko i ustawiam się w kolejce na schodach, potem dochodzę do biurka przy którym siędzi ładna kobieta daję jej moją książeczkę a ona pyta "gdzie są pieczątki z trasy?", mówię że nie mam. Ona że "w takim razie nie mogę Panu dać certifikatu, bo aby go uzyskać trzeba mieć pieczątki z przynajmniej stu kilometrów, lub gdy jedziemy na rowerze z 200km. Mogę dać Panu co najwyżej nasźą pieczątkę".

"Ok jak najbardziej poproszę"- odpowiadam. Nie dbam o certyfikat co to jakiś egzamin czy cos? Każdy po przejściu Drogi świetego Jakuba powinien nosić swój certifikat we własnym wnętrzu w sobie. A nie mieć papier którym będzie wymachiwał naokoło chwaląc się "Ty patrz jaki mam zajebisty certyfikat przebycia Drogi Świętego Jakuba" stając się po tej pielgrzymce głupszą aniżeli mądrzejszą osobą! Dla mnie jest to czysta komercja i głupota. Ja cieszę się że udało mi się przebyć do Santiago de Compostela a książeczkę pielgrzyma chciałem mieć po prostu na pamiątkę. Wychodzę zwiedzam jeszcze to miasto ale zgodnie z moją mapą nad miastem jest góra na którą chce się dostać - Monte Pedroso.























Ruszam wschodnią częścią miasta, tam pytam o drogę na górę jakiejś starszej kobiety. Mówi że mam przejść rzeczkę i iść drogą asfaltową kawałek a potem skręcić na prawo. Tak też robię i jestem zaraz w zalesionym terenie,tam znajduję jakąś ścieżkę do góry, podążam nią, jest dalej zbocze z trawą wspinam się nim i jestem już po chwili na szczycie. Siadam tam na kamiennej skale. Coś pięknego widać z góry całe miasto Santiago de Compostela, okoliczne wioski, jest pięknie i zielono w dole. Do tego po chwili po drugiej stronie oglądam piękny zachód słońca. Potem pora na kemping. Ustawiam więc mój namiot koło tej skały z widokiem na Santiago.





1 komentarz: