12 wrzesień 2013 Czwartek
Rano udaję się do pobliskiej restauracji i pytam o podładowanie baterii. Jak zwykle nie ma problemu i jeszcze dostaje hasło do wifi nie płacąc za nic. Kupuję jedzenie ruszam na wylot z tego małego miasteczka, łapię stopa po południu pod sam parking, jak sie okazuje z dwoma Niemcami którzy naprawiają kolejki, bo ta na wulkan się uszkodziła i nie działa. Podjeżdzamy pod sam parking powyżej 2300m, stąd rozpoczynam trekking, dochodzę wieczorem pod zbocze wulkanu i tam na kamieniach wulkanicznych rozbijam mój namiot, w nocy tragedia wieje tak mocno że muszę podtrzymywać mój namiot barkiem, bo prawie się składa. Rano po nie przespanej nocy zauważam że zrobiła się dziura w tropiku u dołu. Wkurzony rozpoczynam wędrówkę z moim ciężkim plecakiem jakoś o 7 rano po bardzo stromym pylisto-kamienistym zboczu. Dochodzę do schroniska powżej 3tys metrów. Stamtąd ostatni etap wejścia na stożek. Taaaak udało się!po 4 godzinach wędrówki jestem na górze jak do tej pory najwyżej w moim życiu Wulkan Teide 3718m!!! HuraaaaJ! Mogę powiedzieć ‘’Pocałuj mnie w dupę Teide – zdobyłem Cię po t ak cholernie męczocym trekkingu i nieprzespanej nocy”!! Ogarnia mnie niesamowite szczęści ,jestem na najwyższym szczycie na całym oceanie Atlantyckim i zarazem na najwyższym sczycie w Hiszpanii. Pogoda jest bezchmurna, czuć zapach siarki a co najważniejsze widać stąd całą wyspę z góry, ocean i oddalone wyspy La Palma, La Gomera, malutką wysepkę El Hierro i po drugiej stronie na wschodzie Gran Canarie na którą potem chcę się udać w poszukiwaniu łodzi i przekroczyć Atlantyk. Spędzam tu dobre 2h sam, medytując i napawając się widokami. Coś mnie parzy w łydkę, ja się odwracam, patrzę i zauważam mały otworek z buchająca parą.Jest cholernie gorąca i bucha z dziury Wulkan śpi ale czuwa i w każdej chwili może się obudzić. Znajduję na górze pomiędzy skałami mała, białą czapeczkę z daszkiem z napisem – Tenerife i jej symbolem czyli Gekonem – jaszczurką :)
Po ponad dwu godzinnym pobycie na najwyższym szczycie mojego życia czyli wulkanie Teide
schodzę na dół. Podczas zejścia spotykam grupkę turystów, jeden z nich podwozi mnie do kolejnej miejscowości Puerto de la Cruz, jest już po zmroku , idę szukać miejsca na namiot. Ostatecznie rozkładam moja matę i śpiwór i śpię na plantacji Platanów (inny rodzaj banana). Kolejnego dnia spędzam w sumie cały dzień przy markecie wylegując się na zielonej trawie pod palmami i smażę jajecznicę. Totalny relaks cały dzień. Następnego dnia zwiedzam to portowe turystyczne miasteczko Jest tu pełno sklepów z elekroniką, aparatami cyfrowymi, kamerami i smartphonami i wszystkie są prowadzone przez Hindusów. Można tu kupić elektronikę taniej niż na kontynencie bo na Kanarach sa niskie podatki. W centrum kursuje ciuchcia która zawozi za darmo gdy mamy wykupiony bilet do sławnego Loro Park z tropikalnymi zwierzętami. Przechodzę wzdłuż ciemnych wulkanicznych plaż i idę pod park Loro. Kasy na bilet wstępu mi szkoda a poza tym zbytnio nie lubie zamkniętych zwięrząt i oglądania ich w klatkach! Oglądam park z zewnątrz i idę na wylot z miasta ale zaraz za parkiem poznaję 2 dziewczyny z Polski Olę i Kasię.
Koleżanki są tutaj na
Erasmusie, wymianie studentów z PL. Zapraszają mnie do siebie na mieszkanie.
Tam biorę upragniony prysznic. Następnie słyszę, że ktoś gra na moim ulubionym
instrumencie Hung Drum. Wyglądam przez okno i nie mogę w to uwierzyć, to Diego,
uliczny artysta którego spotkałem na północy Hiszpani w mieście A Coruńa
dokładnie 26 lipca.
Krzyczę
przez okno “Diegoooooo” on patrzy w górę, zauważa mnie i przestaje grać.Schodzę
na dół i witam się z moim przyjacielem, który jest również ogromnie zaskoczony.
Rozmawiamy, następnie on gra pod restauracją z innym muzykami-podróżnikami
tworząc travelband i unikalny styl. Jak się okazuje mieszka tutaj na Teneryfie!
Aktualnie zarabia grając dla restauracji. Coś niesamowitego spotkać tego gościa
prawie po dwóch miesiącach, to moje tzw. Linie przeznaczenia którymi jesteśmy
połączeni. Nasze drogi ponownie się skrzyżowały. Słucham jego grania wraz z
innym podróżnikami. Wracam na mieszkanie z dziewczynami i gotujemy obiad. Następnie
chillaut wspólny popijając winko. Wreszcie nocka w wygodnym łóżku.
1000 letnie Smocze drzewo i klify Los Gigantes
16 wrzesień 2013
Rano
dziewczyny ruszają na uczelnie ja do kolejnego punktu trekking do pieknej
wioski Masca.Mówię o tym że chcę zobaczyć ogromne żółwie w El Puertito i mogą
też tam ze mną się zabrać, umawiamy się wstępnie na wspólne odwiedzenie tego
miejsca. Żegnam się z moimi pięknymi koleżankami. Na wylocie z miasta po
przejściu go z buta łapię stopa do miasteczka Icod de Los Vinos gdzie znajduje
się bardzo stare drzewo.Wiek szacuje się na ok 1000 lat!! Jest to słynna
dracena – drzewo smocze (drago milenario). Sok z drzewa nazywany jest – smoczą
krwią ponieważ w kontakcie z powietrzem zmienia kolor na czerwony! Wypas!
Chcę też udać się do jaskini wiatru (cueva del
viento) wytłoczonej przez lawę z wulkanu Teide. Ale że kosztuje to gruby hajs
to odpuszczam sobie tą atrakcję. Trekkinguje do tego miejsca ale niestety
całuję klamkę a raczej kłódkę bo jaskinia jest zamknięta. Nie można tam wejść
nielegalnie jakimś innym wejściem niestety. Rozbijam więc niedaleko kemping.
Następnego
dnia po kempingu w sosnowym lesie ruszam spowrotem do miasta Icon de Los Vinos.
Następnie na wylot rozpoczynam wędrówkę na piechotę główną drogą, nikt się nie
chce zatrzymać gdy idę drogą i obracam się wystawiając kciuk ku górze gdy
nadjeżdza auto. Dopiero po przejściu jakiś 4 km z Icod de Los Vinos łapię stopa
minibusem jak się okazuje Polacy, jedziemy do malowniczego miejsca(punta de
Teno) do latarni morskiej wybudowanej na zastygłej magmie. Jak się okazuje
rodzinka ma firmę i organizuje kursy nurkowe, tak sie składa, że w aucie mają
maski i rurki. Nurkuję więc pierwszy raz w oceanie i podziwiam kolorowe rybki.
Są stąd mega widoki na ogromne 300m klify (Los Gigantes). Po wodnej rozrywce
zawoża mnie do miasta Buenavista del Norte, tu rozbijam namiot na plantacji
pomarańczy , podjadająć trochę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz