6 sierpnia 2013 Wtorek
Budzę się za tym klasztorem wcześnie rano i udaję się spowrotem na główną drogę miasta Vila Nova de Gaia. Idę cały czas ulicą Avenida Republica po drodzę próbuje złapać stopa na Lizbonę. Nic z tego. Daleko na jakimś rondzie obieram kierunek wschodni, bo pode mną autostrada i nici z łapania stopa. Tak więc cisne przez miasto, jakimiś uliczkami mijam szpital. Staję na poboczu jakiejś szerokiej drogi. Tam nikt się nie chce zatrzymać. Potem zatrzymuje się jakiś facet i pyta gdzie próbuje się dostać do Lizbony. On mówi że mi pomoże dostać się w dobre miejsce. Dojeżdzamy do tej ulicy gdzie zaczynałem wędrówkę on chce mnie tutaj wysadzić. Ja mu że nawet nie ma takiej opcji bo szedłem na wylot miasta 2,5h dobre nie licząc prób zatrzymania aut i koczowania na krawężnikach. Dobra to zawiezie mnie gdzie indziej. Mówi że zawiezie mnie nad wybrzeże do super sławnej i z piękną plażą miejscowości - Espinho. No to jedziem, po jakiś może 10min jazdy autostradą dojeżdzamy do miasteczka. Wysiadam i dziękuję facetowi który na początku okazał się być totalnym nieogarem zawożąc mnie na tą drogę z której przyszedlem. Teraz odpkupił swoje winy, bo jestem na plaży z mnóstwem ludzi i surfurów. Idę tam i rozkładam się koło jakiejś pary w średnim wieku. Rozkładam matę i leżę już w kąpielówkach opalając się, potem gdy chcę iść do wody pytam ich i proszę o przypilnowanie plecaka. Fale są dosyć duże i można płynąc wraz z nimi do brzegu gdy się dobrze ułoży na klatce piersiowej. Na przepięknej plaży totalny relaks i konwersacja z nowo poznanymi osobami. Tutaj spędzam dużo czasu. Po zachodzie słońca idę przez miasteczko, jest tutaj pełno limuzyn przed ogromnym kasynem. Także miasteczko bardzo hazardowe. Zasadą jest że nie podróżuje po zmroku, tak więc teraz pora znaleźć miejsce na namiot. Wędruję w górę w kierunku wschodnim w stronę autostrady. Idę jakąś uliczką, widzę stojących tam 2 kolesi, nawet na nich nie patrzę. Kieruje się dalej i jest jakiś lasek i polna droga niedaleko budynków. Odważam się tam rozbić namiot. W nocy cicho i spokojnie bez kłopotów.
Największe fale na świecie – miasto Nazare !
Rankiem po owsiance ruszam przez ten metalowy most. Piszę na kartonie nazwę kolejnego większego miasta na mojej drodze - Figueria da Foz. Jestem już daleko za miastem, gdy jadą auta obracam się i pokazuję tabliczkę z docelowym kierunkiem. Nikt się nie zatrzymuje, dochodzę do kolejnej wioski z buta przy upale cholernym. Mam to w dupie, nie idę dalej dopóki się ktoś nie zatrzyma. Staję więc w cieniu przystanku autobusowego, po jakiś 30min nie udanego autostopu przyjeżdza ładny biały autobus. Pytam gdzie jedzie. Jak się okazuje do tego właśnie miasta.
Jadę w autobusie koło kierowcy, zabieramy po drodze kolejne osoby. Następnie dojeżdzamy do jakiegoś miasteczka małego a za nim jest zamknięta droga. Pytam kierowcy co jest grane? On na to że zamkneli bo będzie przejeżdzał maraton rowerowy Tour de Portugal który się wczoraj rozpoczął. Wysiadam z autobusu i idę na główną drogę i cykam śmigających na kosmicznych rowerach zawodników Tour de Portugal 2013, gdy przejeżdzają policja wznawia ruch i kontynuuje jazdę autobanem. Dojeżdzam na dworzec autobusowy. Widzę że płynie tutaj ogromna rzeka - Rio Mondego a nad nią guruje przepoteżny most. Tak muszę po nim przejść jako że kocham przechodzić tymi Portugalskimi pięknymi mostami. Udaję się wzdłuż rzeki przy której są zacumowane statki i łodzie. Wchodzę po schodach i po chwili jestem już na moście, idę nad rzeką widok powalający, do tego wieje niemiłosiernie. Nagle dalej patrzę że cały most się zakorkowuje. Auta się zatrzymują. Tworzy się na nim potężny korek. Myślę "co jest grane?" W sumie genialna okazja do złapania stopa. Lewa część mostu jest pusta. To zapewne kolejni zawodnicy Tour de Portugal będą przejeżdzali. Podchodzę do prawie każdego samochodu i pytam się czy ktoś jedzie do mojej kolejnej miejscowości - Leira. Nikt nie jedzie, pytam wielu osób, jedna rodzinka z Francji mówi że jadą kawałek tylko i zabiorą mnie jak nic nie znajdę. Lokalni odmawiają i nie chcą mnie zabrać. O co chodzi? W tym kraju jest o wiele większy problem z autostopem. Co mi z tego że tu wszyscy po Angielsku nawijają jak stopa nie mogę ogarnąć gdy stoi na moście od zarąbania aut. Przechodzę cały i mam wyrąbane idę z buta.
Zatrzymuje się ta rodzinka z Francji i tak jak obiecali zabierają mnie kawałek tą samą drogą która biegnie pośród sosnowego lasu. Tam na zatoczce mnie wysadzają bo skręcają tu na jakiś kemping. Postanawiam tutaj stanąć, wyciągam karton i stercze z kciukiem w górze jak głupi bo przejeżdzają te same auta które mijałem na moście. Dopiero za jakiś czas zatrzymuje się auto w nim zakochana para, jak się okazuje skąd? Z Hiszpanii, z normalnego kraju w którym ze stopem nie było takich problemów jak tutaj. Bardzo się cieszą gdy o tym wspominam a jeszcze bardziej gdy mówię że przejechałem stopem do Santiago de Compostela. Oni są na wakacjach i też potem jadą na jakiś kemping. Mają w aucie lodówkę przenośną, dostaję browara zimnego i to jakiego, prosto Galicijskiej prowincji z Hiszpanii w której niedawno byłem - moje ulubione piwko Estrella Galicja. Gdy człowiek podróżuje stopem taką cholerną radość sprawia to jeśli coś od kogoś otrzymujesz. Jak dla mnie radość większa dziesięciokrotnie przynajmniej. A w szczególności zimny browar;)! Przechylam i kolejnego, kierowca nie piję za to stukam zdrowie z jego dziewczyną. Poza tym jak się pięknie okazuje dojeżdzamy do tego miasta Leiria. Widać z oddali w środku miasta zamek na górze. Jedziemy tam razem w celu zwiedzenia. Ale jest już ok 19.00 chyba i jest niestety zamknięty no to pozwiedzane. Pytają się mnie czy wiem że tu niedaleko jest miejscowość z największymi i najwyższymi falami na świecie? Cooo gdzie?- pytam zaskoczony. Mówią że na południe od tego miasta w Nazare. No to nie ma nawet się nad czym zastanawiać walę tam od razu. Wysadzają mnie koło wjazdu na autostradę na stacji benzynowej. Tam z ich lodóweczki dostaję kolejny browarek. Chowam go na później do mojego plecaka. Żegnam się z moimi przyjaciółmi z Hiszpanii. Idę i przechodzę mostem nad autostradą i wchodzę na zwykłą drogę. Nie ma tu wiele aut jednak po jakimś czasie zatrzymuje się rodzinny van. Facet przypominający Bruca Willisa z twarzy pyta mnie gdzie się udaję? Mówię że do Nazare. Plecak ląduje w bagażniku a oni się przesiadają i wsiadam na przód z tyłu jest młoda dziewczyna z dwoma braćmi i jakaś kobieta. Ściskają się z tyłu specjalnie dla mnie. Oczywiście jak zawsze standardowe pytania. Skąd? Dokąd? Dlaczego? Itp. Ja się pytam Bruca Willisa czy to prawda że tutaj są największe fale na świecie? Bruce na to; "w tym roku sławny surfer Garret McNamara pobił światowy rekord, surfował na 30 metrowej fali" , coooo? Przecież to istne Tsunami a nawet wyższe niż Tsunami! Pytam się czy mnie nie wkręca? On na to że mogę sprawdzić na internecie tą informację. Skąd tu są takie fale wiec pytam? "mamy nie daleko kanion podwodny zwany - the Nazare Canoyon. Jest on głęboki na 5 kilometrów i długi aż na 230km" - odpowiada Bruce a tak na prawdę Phil. Dojeżdzamy do miasteczka Nazare. Jestem zdumiony tym faktem. Jedziemy w górę miasteczka i dojeżdzamy do latarni morskiej. Tutaj nie mogę uwierzyć własnym oczom plaża jest tak cholernie szeroka w dole że nie mam już żadnych wątpliwości co do tych fal są tam. Wracamy do miasteczka tam się z nim żegnam i mam jego numer telefonu w razie czego. Szybko wracam kawałek w dół w stronę tej latarni morskiej bo zaraz będzie zachodzić słońce. Po lewej co najmniej 70m w dole jest miasteczko z plażą turystyczną. Cudowny widok, udaje mi się zdążyć na piękny zachód słońca. Potem schodzę w stronę tej plaży ogromnej i na ścieżce z boku rozbijam namiot.
Gdy budzę się rano niesamowity widok przeogromnej plaży. Idę pod latarnię morską na górę i oglądam widok. Zastanawiam się tylko czemu nie ma tych 30 metrowych fal? A no tak przecież ten ziomek pobił rekord w tym roku a więc fale zaczynają się w okresie zimowym a nie letnim. Są one największe na świecie, te na Hawajach to się chowają przy tych 30m. Oglądam przepiękny widok na miasteczko z góry, znajduję nawet wystającą skałę, pode mną przepaść i całe Nazare w dole, coś pięknego <3. Wracam potem spowrotem do latarni i idę na plażę która po tej stronie jest prawie pusta, wszyscy leżakują w mieście, tutaj latarnia morska na tej skale dzieli ten rejon, bo co dziwne fale znajdują się tylko po tej stronie skały, nie dochodzą do plaży miejskiej. Znajduje swoje miejsce, zaraz przychodzi koło mnie jakaś rodzinka z dziećmi, pytam czy nie popilnowaliby mi rzeczy. Oni że jak najbardziej nie ma problemu. Zostawiam rzeczy i idę do wody. Fale jak dla mnie nawet teraz są ogromne bo mają z dobre 3 metry jak nie więcej. Wejść jest nawet trudno , bo gdy one się załamują trzeba chować się pod wodę. Bujam się na nich i jestem na prawdę wysoko, próbuję bodysurf na mojej klatce, wychodzi ładnie. Ale gdy fale się załamują ciągną mnie pod wodę i turbują pod nią. Toczę walkę z żywiołem. Gdy chce wyjść z wody mam cholerny problem. Fale są tak ogromne i potężne że wracająca woda wciąga mnie spowrotem. Do tego muszę uważać na załamujące się fale tuż za moimi plecami. Udaje się wyjść. Mało tego prąd oceaniczny znosił mnie bardzo szybko w stronę skał pod latarnią. Zabawę po raz kolejny czas zacząć, tym razem biegne plażą znaczny kawałek aby mnie tak szybko nie znosiło. Kąpią się tutaj dwie laseczki bez staników, no taką kąpiel w oceanie to ja rozumiem duże fale i duże nagie piersi ;). Gdy zaczynam zabawę z surfowaniem po raz kolejny to już rozmawiamy i pływamy koło siebie. Podbiegam i dziewczyny na brzegu i to cały czas bez staników, rozmawiamy siedząc razem na plaży i takie tam. Wracam potem do rodzinki która się już zbiera. Dziękuję serdecznie za przypilnowanie moich rzeczy. Kładę się na macie i odpoczywam po tych licznych walkach z niebezpiecznymi falami.
Następnie jakoś przez przypadek poznaje kolejnych znajomych dwie dziewczyny i chłopaków. Jeden z nich mówi że autostopował też po Europie. Wymieniamy się numerem telefonu na jakiś inny dzień. Bo chcę tutaj zostać trochę. Wieczorem idę na górę wyżej koło latarni. Planuję dziś spać bez namiotu. Znajduję miejsce idąc jakaś drogą. Kładę matę i śpiwór pomiędzy sosenkami i zasypiam pod gołym niebem. Kolejnego dzionka po idealnej nocy ruszam do miasta. Jest tutaj kolejka jeżdząca pomiędzy górną i dolną częścią miasta. Pewna kobieta widząc mnie z plecakiem chce mi sprzedać bilet. Ja mówię że nie mam kasy na to bo chyba z 8€ kosztuje. Ona na to "masz za darmo". Dziękuję jej serdecznie za ten prezent i mam bilet na kolejkę na okres chyba tygodnia za free. Idę więc do stacji kolejki na górze, tam staję w kolejce, przykładam bilecik i przechodzę obrotową bramkę i wsiadam do tej małej kolejki. Wyjeżdzamy na zewnątrz po szynach prowadzących w dół. Widoki ciekawe ale wole mój widok ze skał koło latarni moskiej. Zjeżdzam na dół do dolnej części miasta. Pełno tutaj restauracji i sklepów. Ja idę tylko do spożywczego małego sklepiku i robię zakupy, na śniadanie mam ochotę zjeść płatki z mlekiem. Biorę więc podróbkę Nesquika i 1l mleka. Pytam o bibliotekę jakiegoś policjanta, mówi że kawałek dalej. Czekam jedząc płatki na jej otwarcie aby skorzystać z internetu.
Następnie wracam kolejką do góry i stamtąd udaję się ponownie na plażę. Tam się rozkładam i spotykam chłopaka z dziewczyną. Rozmawiamy o mojej podróży. Zauważam na jego ręce ciekawy tatuaż mianowicie kod kreskowy z wyłamanymi niektórymi paskami, nad nim wisielca. A pod spodem napis "$oci€t¥" - społeczeństwa. Pytam go co to oznacza. Wyjaśnia mi więc że wszyscy jesteśmy niewolnikami systemu czyli społeczeństwa wykreowanego przez złe osoby rządzące i bogaczy wielkie korporacje stąd w tym wyrazie symbole trzech najpotężniejszych walut świata dolara,euro i jena. Jesteśmy tylko produktami co oznacza ten kod kreskowy. To nas zabija każdego dnia. Stąd ten wisielec. A złamane paski kodu kreskowego oznaczają że każdy z nas i w każdej chwili jest w stanie się z tego wariactwa wyłamać;). Genialny jest ten tatuaż pokrywający się z moją filozofią i tym że jestem w podróży której plan się początkowo kończył w Santiago de Compostela ale jak widać dalej cisnę ostro za swym kolejnym planem przekroczenia Oceanu Atlantyckiego. Od pracuje we Francji w ośrodku pomocy społecznej! Pływamy razem na tych ogromnych falach, dziś ponownie walka z żywiołem. Jego dziewczyna zostaje na plaży i się nie kąpie. Potem pózniej jakoś przed zachodem słońca oni się zbierają. Idziemy razem pod latarnie morką, ziomeczek pyta czy nie potrzebuje czegoś pieniędzy? Jedzenia? Czy czegokolwiek? Ja " co ty wystarczy mi że jestem w tak pięknym miejscu a jedzenie mam czego mi więcej potrzeba?". Wręcza mi tak czy siak 2 puszki sardynek z bagażnika. Dziękuję mu bardzo żegnając się z nim i z jego dziewczyną. Teraz schodzę kawałek niżej i rozbijam namiot na tej ścieżce co pierwszej nocy. Jutro postanawiam spędzić tutaj ostatni dzień i ruszać dalej.
Po śniadaniu z widokiem na przepotężną plaże. Udaję się wyżej do miasteczka za ten placyk z platformą widokową. Tutaj znajduję restaurację i pytam czy mogę podładować baterie? Jak zwykle nie ma problemu. Po jakiś 2h ruszam ponownie kolejką na dół miasta. Pisze do mnie Phil który mnie tu przywiózł, zaprasza na browar. Podjeżdza po mnie pod bibliotekę i jedziemy do restauracji i pubu niedaleko plaży. Mówi że dołączą no nas jego znajomych którzy świętują 25 lecie małżenśtwa. Siadamy przy stoliku na zewnątrz i Phil zamawia mi piwko. Przychodzą znajomi i witam się przy stoliku z nimi. Okazuje się że przyjechali uzgodnić szczegóły imprezy którą będą dziś organizować. Pijemy rozmawiając no i ja odpowiadam na ich pytania bo jest ich dużo;) Przyjeżdza jego Córka i siedzimy razem przy stoliku jeszcze jakiś czas. Potem Phil odwozi mnie spowrotem pod bibliotekę gdzie się udaję. Jakoś przed zachodem słońca kieruje się w kierunku autostrady, wychodzę z miasteczka i kawałek dalej jest duże rondo i las. Postanawiam tutaj obozować, wchodzę do środka lasku i tam pod sosnami rozbijam mój namiot po wcześniejszym uprzątnięciu szyszek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz