poniedziałek, 22 grudnia 2014

Mieszkam z Ekwadorską rodzinką w Dżungli


5 grudzień 2014 Piątek

Wstajemy o 6.30 jemy śniadanie i wędrujemy na autobus. Zabrałem kable i mój dysk bo mam zamiar użyć komputera w tym "info centro" w którym internet jest za darmo. W mieście Jessyica idzie na te praktyki do biura a ja jadę autobusem w kierunku info centra. Płacę 0,25$ za przejazd i wysiadam. Idę do budynku z halą do gry w piłkę którą właśnie remontują. Zgodnie z tym co powiedziała mi Jessyca otwierają to biuro o 8.00, jest już grubo po tej godzinie nikt nie otwiera tych drewnianych drzwi. Wykorzystuję czas zapisując wspomnienia, dopiero o 10.00 przychodzi dziewczyna i otwiera drzwi prowadzące na piętro z komputerami. Godziny otwarcia info centra to 8-12 i 13-17 ale jej się trochę spóźniło i tym samym spędzam tylko 2 godziny korzystając z internetu. Następnie wracam autobusem do centrum miasta i nie płacę nic za przejazd bo mam 20$ a facet nie ma mi wydać. Pytam jakiegoś faceta gdzie jest Mercado bo przydałoby się coś zjeść. Jak się okazuję dochodzę do dworca autobusowego przy którym znajdują się te małe restauracyjki. Cena za obiad okazuje się być niższa niż w Głównym Mercado bo tylko 2$ tutaj kosztuje. Zupka, a na drugie danie ryż, kurczak, sałata i soczewica no i do tego napój. Po obiedzie idę do biura iTur i odwiedzam Jessycę. Korzystam nawet z jej laptopa którego aktualnie nie używa. O 16.30 kończy praktyki. Idziemy potem do biura przy porcie i kupuję bilet na łódź do miasta Nuevo Rocafurte, które znajduje się 10 godzin spływu Amazonką i leży tuż przy granicy z Peru. Płacę za bilet 15$ ale z terminem na poniedziałek czyli 8 listopada. Wychodzę z biura i idziemy z Jessy, po drodze spotykamy jej znajomego Murzyna, dowiadujemy się że są organizowane darmowe przejazdy rowerowe. Idziemy do parku i stamtąd do budynku z napisem "mesa de la nińez y adolecencia "w którym są na dole rowery a na 1 piętrze salka z komputerami i maskami gipsowymi. Darmowy przejazd zaczyna się o 18.30, czekamy w tej sali i wpisujemy się na listę uczestników. Zostawiamy nasze rzeczy, w moim przypadku dysk twardy i kable a Jessy laptopa. Schodzimy na dół gdzie zebrało się mnóstwo dzieci. Wybieramy rowery dla siebie i na zewnątrz chłopak przypina na żółte balony i maluje napis markerem. Reguluje swoje siodełko, dzieciaki pytają mnie skąd przybywam itp. Potem ruszamy do parku skąd ma się zacząć ok godzinny przejazd. Całe to wydarzenie jest nazywane " Cyclo Paseo" i jest organizowane w piątki i niedziele dla dzieciaków i dorosłych. Jest to doskonała okazja do skorzystania z przejazdu rowerem generalnie dla dzieciaków bo wiele biednych dzieci ich nie posiada. W parku oczekujemy na radiowóz policyjny który będzie eskortą, dodatkowo mamy samochód na którym zamontowane są głośniki a kolega Jessy jest animatorem i mówić będzie przez mikrofon. W międzyczasie kupuję 1,3 l zimnej coca coli którą pijemy wspólnie z Jessy i jej kolegą. Robimy grupowe zdjęcie całej naszej ekipy z dzieciakami, rowery z balonami i flagi. Następnie ruszamy, radiowóz jedzie na przodzie, za nim pickup z głośnikami i animatorem. Ruszam po raz pierwszy jadąc na rowerze w Ekwadorze. Jeździmy różnymi uliczkami przy eskorcie policji, genialnej muzyki. Mnóstwo dzieciaków bierze udział w tym "cyclo paseo" dobre 60 osób. Jeździmy różnymi uliczkami, auta się zatrzymują gdy widzą policję. Czuję się jak jedno z tych dzieci, jadę na rowerze przez miasto po zmroku, mało tego jestem w mieście Ekwadorskiej dżungli co potęguje to uczucie doskonałej zabawy.Jest bezpiecznie, bo inaczej bez eskorty policji taki przejazd po zmroku mógłby skończyć się tragicznie. Wracamy po ponad 30min do parku, tam dzieciaki dostają numery a potem z nich losowane są 3 właściwe z nagrodami. 




Po genialnym przejeździe rowerowym wracamy do budynku "mesa de la nińez y adolecencia " i odstawiamy rowery oraz odbieramy nasze rzeczy. Potem z Jessicą mamy transport pickupem spod budynku aż do jej wioski - Flor de Orientes (kwiat dżungli). W jej domku jemy pyszną kolację w postaci ryżu z mięsem oraz podpiekanymi platanami, do tego pyszny, zimny napój - colada. Jutro rozpoczyna się weekend a więc więcej wolnego czasu będzie miała Jessyca.Spędzam wieczór w gronie jej rodziny (mamy, siostry, dwóch braci oraz jej chrześniaków - 4 letni chłopiec i 7 letnia dziewczynka).

6 grudzień 2014 Sobota

Po pysznym śniadaniu w postaci okrągłych małych placków z platanami i kawą razem z całą rodzinką sprzątamy podwórze. Zamiatamy liście, ścinamy gałęzie roślin zbierając wszystko na kupę i ładując na taczkę. Oni mają na ogrodzie trzcinę cukrową, ścinają ją i obierają i dają mi do spróbowania. Gryzę ją i wysysam z niej sok, pokochałem ją po raz pierwszy gdy spróbowałem tutaj w Ekwadorze będąc w Bańos. Następnie z Jessycą sadzimy roślinki obkładając miejsce dookoła kamieniami i w nim sadząc kaktusa oraz innych 5 roślin. Mała dziewczynka również pomaga w ich układaniu. Po skończeniu prac porządkowych na ogrodzie siadamy na werandzie i zajadamy się słodką trzciną cukrową. Gdzie w Europie trzcina cukrowa? Co najwyżej można zakupić brązowy cukier który jest z niej produkowany i kosztuje w Polsce ok 6zł za 0,5 kg. W życiu nie myślałem że będę pił sok z trzciny cukrowej czy gryzł ją i go z niej wysysał. Wysysam sok, krojąc maczetą trzciną na kawałki i dobre poł metra trzciny znika w mgnieniu oka. Robię po południu pranie moich rzeczy które rozwieszam na słońcu. Jest cholernie gorąco dzisiaj. Dowiedziałem się od siostry Jessyci że pojechała ona z mamą do miasta na zakupy. Ja korzystam z jej komputera bo mają sygnał wifi w domu. Z jej bratem ściągamy na komórki jakąś grę na androida o zombie i gramy razem na telefonach. Wraca Jessy z mamą i potem przychodzą jej dwie koleżanki z turystyki z którymi szykuje jakieś dokumenty. Wieczorem w telewizji leci mecz Barcelona - Loja (Ekwador) Jest to liga z miasta koło którego mieszkałem przez dwa miesiące w Wolontariacie. Mecz kończy się niestety wynikiem 1 do 0 dla Barcelony. Następnie na komputerze Jessy kopiuje jej moją muzykę z mojego dysku oraz moje filmy. Ze względu że nie znają zupełnie języka Angielskiego ściągam dla nich specjalnie napisy w języku Hiszpańskim do ok 20 filmów. Wieczorem wspólnie z jej dwoma braćmi w moim tymnowym pokoju oglądamy  film "Guardians of the Galaxy". Film okazuje się być komedią którą oglądamy do 23.00 idziemy potem spać bo jutro wstajemy rano i mamy zamiar jechać autobusem do miasteczka Belleza nad jeden wodospad skryty w dżungli. Tutaj wokół miasta Coca nie ma kąpielisk dużo a w rzece Napo jest to2 niebezpieczne i woda jest skażona. Większość osób podczas weekendu jeździ nad wodospad Karachupa który odwiedziłem.

Wodospad nie dla turystów oraz spływ Amazonką do Rocafuerte

7 Grudzień 2014 Niedziela

Po pysznym śniadaniu ruszamy na autobus, zabrałem tylko kąpielówki, 6 dolarów i aparat. Jessy ma plecak z jedzeniem i napojem, jest również jej mama oraz chrześnica i młodszy brat. Przed 7 rano jesteśmy przy głównej ulicy i czekamy na autobus który nas stąd zabiera. Płacimy za przejazd 1,5$ i jedziemy przemierzając dżunglę jadąc wzdłuż rzeki Napo. Po niecałej godzinie przejazdu wysiadamy gdzieś na kamienistej drogi po środku zielonej dżungli. Stąd idziemy kawałek drogą, nie ma tutaj zupełnie nic oporócz tropikalnych drzew i zarośli. Jest może kilka tych drewnianych domków które mijamy, dochodzimy do jakiejś małej błotnistej ścieżki i mama Jessy mówi, że teraz tędy trzeba się udać. Idziemy więc razem tą wąską ścieżką wkraczając potem do środka tropikalnego lasu. Jest dużo błota i schodzenie nie jest takie proste w moich japonkach w których zaliczam liczne poślizgi lecz bez upadku. Słychać już odgłos wodospadu, przy którym po chwili jesteśmy. Jest on przepiękny! Nie jest wysoki bo ma może z 3-4 metry lecz jest za to szeroki, skryty w dżungli i oprócz nas nie ma tu nikogo. Na dole wodospadu są głazy oraz małe miejsce na kąpiel za którym leżą zwalone drzewa. Kładziemy nasze rzeczy i idziemy na górę wodospadu gdzie woda ma może 3 centymetry bo cała góra jest to skała. Trzeba uważać bo są w niej płytkie małe otwory oraz są miejsca całkiem głębokie. Jest genialne miejsce na górze wodospadu, jest to siedzisko ze skały. Gdy się tam stanie znika się prawie i jest się wtopionym w wodospad. Jessy pozuje do zdjęć które wykonuję z efektem dłuższego czasu naświetlania. Potem wszyscy razem schodzimy i idziemy pod wodospad! Jest tutaj niesamowicie, na błotnej ścianie pod wodospadem piszemy nasze imiona. Mam nadzieje że moje przetrwa tutaj gdy kiedyś tutaj wróce. Bardzo prawdopodobne że jest to pierwsze Polskie imię wyryte pod wodospadem Belleza ponieważ turyści zupełnienie nie wiedzą o tym wodospadzie skrytym w dżungli. Tylko lokalni znają to miejsce o którym nie dowiemy się w żadnym z informacji turystycznych w mieście Francisco de Orellana ( Coca ). Gdy piszę swoję imię pod tym magicznym wodospadem coś mnie ukąsiło koło tyłka. Boli mnie trochę,nie ma żadnego węża, nie mam pojęcia co to. Mam nadzieję że nic mi się nie stanie i że to nic groźnego bo trochę pobolewa mnie. Zapominam o bólu gdy spadająca woda masuje mi kark i plecy. Jest to duża siła ale jest to niesamowicie przyjemne, jako masażysta nie wykonam sobie masażu, lecz tu w Ekwadorze mam od tego mnóstwo wodospadów. Postanawiam na kamieniach przy spadającej wodzie zrobić pompki. Gdy je wykonuje przyjmując całą spadającą wodę jest to cholernie trudne i wykonuję zaledwie 10 pompek. Tak sobie myślę "codzienny trening pod wodospadem w dżungli.... Taka forma była by zarąbista". Następnie pływamy w wodzie oraz ja zażywam kolejnych masaży w różnych miejscach. Woda uderza i biczuje plecy i ramiona naprawdę z dużą siłą. Potem znajduję miejsce do wspinaczki i wchodzę na samą górę wodospadu po skałach i trzymając się korzeni. Następnie wracam na dół i kąpię się. Idziemy następnie razem na bosaka lasem do kolejnego małego wodospadu i malutkiej rzeczki. Idąc na boso czuję się niesamowicie, jak jeden z tubylców żyjących w totalnej zgodzie z naturą. Na szczęście nie ma w tej części dżungli raczej jadowitych węży i innych stworzeń. Wracamy potem błotnistą ścieżką na górną skalistą część wodospadu. Jessy przynosi bułki które jemy popijając czerwoną oranżadą;) coś niesamowitego, żyję już na tym świecie 26 lat, jestem w podróży 1,5 roku a jeszcze nie jadłem zwykłych bułek z czerwoną oranżadą! A najzabawniejsze jest to, że jem je w dżungli siedząc na górze wodospadu z miłą rodzinką. 







Po posiłku zbieramy się i teraz mamy zamiar iść na ich działkę (finca) jak to nazywają. Moje japonki z deka umarły bo się rozkleiły na bokach i przodzie ale że już jestem wprawiony w trekkingu po dżungli to i w tym stanie daję radę podejść pod tą błotnistą górę. Na zewnątrz lasu zupełnie inny klimat, totalny upał i pełne słońce. Gdy wracamy do głównej drogi udaję mi się upolować kolejnego pięknego motyla. Kocham motyle <3 !! Wracamy kamienistą drogą, chrześnica Jessy się zmęczyła idąc ze swoim małym różowym plecaczkiem i prosi mnie o pomoc. Zakładam sobie go na ramię i wędrujemy. Potem mama Jessy pokazuje mi niesamowitą, zieloną roślinkę która po dotknięciu zamyka się i zwija swoje listki w rulon! Coś niesamowitego! Dochodzimy do drutu kolczastego i wchodzimy na ich działkę z małym drewnianym domkiem. Mają tutaj drzewa kakao, awokado i potężne wysokie drzewa z winogronami! Tutaj w dżungli winogrona rosną na drzewach, większość jest jeszcze zielonych. Brat Jessy Wspina się na linie na górę, ma trochę stracha ale nie przez wysokość lecz przez łażące wszędzie gigantyczne mrówki. Mnie też gryzą i co jakiś czas gdy stoję pod tym drzewem wstrzykując mi kwas mrówkowy. Chłopczyk jest na drzewie, podaję mu kij z metalową końcówką do strącania winogron. Znajduje on parę bordowych kiści tych owoców i strąca je na dół które zostają złapane na worek zamontowany na kiju trzymany przez jego mamę. Zrzucamy parę kiści winogron w tym jedną ja. Są one nietypowe, wogóle nieprzypominają znanych mi winogron. Mają bordową skórkę, są okrągłe a w środku owoc jest białego koloru i ma tylko jedną dużą pestkę. Smak jest słodki i soczysty i nieporównywalny do żadnego ze znanych mi owoców. Jeśli miałbym go do czegoś porównać to do owocu lichi. Siadamy pod domkiem na dole i zajadamy się wszyscy winogronami (uvas de arbol) zjadając ich całe mnóstwo. Potem zrywam również duży owoc kakao i po przepołowieniu jem słodko-kwaśny miąsz z pestek kakao. Dostaję informację że suszy się te białe pestki ok 2 tygodni, potem mieli na proszek kakao. Jak się okazuje mają tutaj trochę tych pestek wysuszonych. Ja biorę jedną z nich i jem w czystej postaci, gryzę i smakuje jak bardzo gorzka czekolada. Jem ich dużo to się nazywa 100% gorzka czekolada w postaci czystych pestek! Bez dodatków, bez aromatów.W jednej ręce trzymam białe, świeżutkie pestki kakao z pysznym miąszem, które jem zagryzając wysuszone czarne pestki kakao. Takiego miksu dwóch 100% owoców kakao w dwóch różnych postaciach jeszcze nie było!








 Potem ruszamy spowrotem na drogę zmierzając na powrotny autobus. Gdy idziemy zamiast autobusu przyjeżdza ciężarówka z ławkami w środku, mieścimy się wszyscy w jednym z rzędów i jedziemy spowrotem do wioski flor de orientes zbierając po drodzę innych pasażerów. Po powrocie pyszny obiadek - kurczak, ryż i napój. Potem oglądamy zdjęcia i zaczynamy kolejny film ale w trakcie przychodzi koleżanka Jessy i ona gdzieś wychodzi a ja zapadam w sen. Budzę się jakoś ok 17.00 i idziemy z Jess na jej wioskę w której pełno małych boisk piłkarskich na których grają dzieci i młodzież. Na jednym z nich grają kobiety. Jedna drużyna grubych kobiet ma pojęcie o grze w piłkę, za to druga nie ma żadnego i jest to zwykła kopanka. Oglądamy den damski meczyk i potem wracamy do domu na kolację. Jutro zaczynam moją przygodę z największą na świecie rzeką - Amazonką ! Jutro wyruszam łodzią z miasta Francisco de Orellana w dół rzeką Rio Napo do miasta Nuevo Rocafuerte. Mam być rano w porcie o godzinie 7.00 bo wypływamy o 7.30. Idę więc w miarę wcześnie spać.


8 Grudzień 2014 Poniedziałek


Budzik przerywa mój sen w środku nocy bo jakoś o 5.00. Ogarniam się i witam z mamą Jessy szykującą coś na kuchence. Potem pakuje wszystkie swoje graty i dostaję 2 butelki wody na drogę oraz śniadanie zapakowane do woreczka. Żegnam się z jej mamą i dziękuje serdecznie za gościnę w tej małej wiosce Flor de Oriente leżącej po drugiej stronie rzeki Napo. Jessy odprowadza mnie na przystanek a raczej po prostu miejsce w którym się zatrzymuje autobus. Potem się żegnam i z nią i wsiadam do autobusu, który zawozi mnie do centrum miasta. Teraz muszę znaleźć bankomat bo w portfelu zostało mi tylko 75$ a obawiam się że ta kwota może mi nie starczyć aby dostać się do Iquitos w Peru. Jest to długi spływ Amazonką. Łódź płynie tylko do Nuevo Rocafuerte a stamtąd już muszę sam ogarnąć dalszy transport w dół rzeki i załatwić wcześniej sprawy paszportowe. Przy rzece znajduję się bank - Banco Austro obok którego jest bankomat "Internacional". Wybieram 40$, teraz mam ok 120$ na wszystko. Wędruję nad rzekę i siadam na schodach oglądając wschód słońca. Rozpakowuję torebkę ze śniadaniem, a w niej owinięta aluminiową folią gorąca jeszcze smażona rybka, gotowana juka a do tego gorąca kawa w małej plastykowej butelce. Takie śniadania nad Amazonką to mógłbym jeść codziennie! O godzinie 7.00 zbieram się do portu. Siedzi tutaj na ławkach pełno Ekwadorczyków czekając na łódź. Przychodzi też jakaś para Gringo, jest to chłopak z dziewczyną na krótko ściętą. Z daleka wyglądają mi na Francuzów. Dochodzi 7.30 o której mieliśmy wypływać lecz łódz nie ma wystarczająco paliwa. Czekam chwilę dłużej i
przyjeżdza mała ciężarówka, z niej dwóch facetów wyładowuje 4 duże plastykowe beczki z paliwem,które toczą do barierki. Stamtąd szlauchem spuszczają benzynę na dół do tej zacumowanej łodzi. Idę na dół i wchodzę na pokład  długiej, wąskiej łodzi pokrytej materiałowym dachem i silnikiem motorowym z tyłu. Na środku stoją karnistry z paliwem i bagażem. Siadam z przodu kładąc na ziemi mój plecak. Rozmawiam z nowymi znajomymi, okazuje się to być dziewczyna z Francji tak jak myślałem i jej chłopak z USA. Płyną teraz też do Rocafuerte aby dostać się do Parku Narodowego Yasuni. Łódz odpływa i płyniemy w dół rzeki Napo z w miarę dużą prędkością, gdy siedzę z przodu na prawdę mocno wieje. Zarówno ja jak i dwójka moich nowych znajomych ubierają się. Ja zakładam kurtkę i podziwiam widoki szerokiej, brązowej rzeki po której obu stronach rosną zielone drzewa dżungli. Co jakiś czas gdy łódź blisko brzegu widać małe żółwie wygrzewające się gałęziach powalonych drzew,które zanurzone są w wodzie. Przelatuje nawet jeden duży tukan z jednego brzegu rzeki na drugi. Tukany i rajskie motyle kocham najbardziej co jakiś czas przelatują nad wodą koło łodzi. Mijają nas inne szybsze łodzie z dwoma silnikami oraz male łodzie ładunkowe na których są załadowane tiry i ciężarówki. Taki transport tirów jest niesamowity, szczególnie że  na każdej są załadowane tylko dwa tiry. Z daleka wygląda to jakby ciężarówki jechały po tafli wody. Jest też pewien chłopak, nawigator który stoi lub siedzi na przodzie łodzi i gdy napotykamy na swojej drodze jakieś kłody czy gałęzie każe sterującemu z tyłu facetowi zmieniać kierunek. Mało tego rzeka jest tutaj dosyć płytka, ale za to cholernie szeroka. Są na niej liczne wyspy, co jakiś czas widać malutkie drewniane łodzie zacumowane przy rzece bo na górze mieszkają w tych drewnianych domkach jacyś ludzie. Ze względu na płytkość rzeki płyniemy bardzo często z jednego brzegu na drugi, oraz omijamy liczne powalone drzewa i konary. Po paru godzinach łódź cumuje w małym porcie z innymi łodziami. Tutaj jest krótka przerwa na jedzenie. Znajdują  się u góry dwie małe restauracje w których można zjeść za 2,5$. Ja tam mam swoje bułki i biały ser który muszę zjeść za nim się zepsuje. Robię więc kanapki z nim oraz cebulą. Potem w małym sklepiku za dolara udaje mi się kupić 2 małe paczki ciastek z nadzieniem miętowym oraz paczkę krakersów. Potem płyniemy dalej i para turystów zajada się kupionym na wynos obiadem. Za jakiś czas zaczyna lekko wiać i woda pryska z boków do środka łodzi, z mojej lewej strony gdzie siedzę zasłaniamy materiałem tą stronę. Widoki znikają więc z mojej strony ale za to woda nie moczy znajdujących się tu osób. Zakochana para turystów śpi, dziewczyna na siedzeniu a chłopak na śpiworach na podłodze. Mnie też bierze zmęczenie i zasypiam na jakiś czas. Potem gdy się budzę łódź zatrzymuje się w jakimś malutkim porcie i część osób wysiada oraz wyładowują tutaj wszystkie towary z dziobu łodzi. Zostaje tylko butla gazowa. Płyniemy dalej, ja idę też na dziób łodzi, siedzę i obserwuję horyzont na tej ogromnej rzece. Potem gdy leżę widzę że przed nami jest duża kłoda. Pokazuję sterującemu żeby skręcił w lewo, on dalej płynie prosto. Kłoda jest co raz bliżej. Leżę na dziobie i trzymam się mocno szykując na zderzenie. Poteżny trzask, latające kawałki drewna i ludzie w wodzie gdy łódź się roztrzaskuje. Taką wizję tego co się stanie mam przed oczami chyba w ostatniej sekundzie przed uderzeniem. Na szczęście następuje tylko trzask, uderzenie lekko mną trzęsie które odczuwam na własnej skórze, kłoda gdzieś tam ociera się pod spodem łodzi i znika w tyle nie niszcząc silnika. Ufff nie ma dziury w łodzi, wszyscy cali. Od razu postanawiam zejść z dziobu i wrócic na swoje siedzące miejsce. Przychodzi też po tym zdarzeniu chłopak od nawigacji, za jakiś czas mówi,że dopływamy do miasteczka Nuevo Rocafuerte. 











Nad zielonym drzewami dżungli wystaje potężna wieża radiowa. Pora założyć spowrotem buty i się ogarniać. Za jakieś 10 minut cumujemy przy malutkiej małej platformie, kładę na niej plecak i wychodzę. Gdy się ogarniają mamy zamiar znaleźć jakiś hostal a oni przewodnika do parku Yasuni. Ten nawigator z łodzi polecił im jakiegoś faceta Guilermo z którym się skontaktował telefonicznie. Wychodzimy na górę, jest tutaj długa droga z kostki brukowanej. Po lewej stronie znajduje się budynek "Migraciones" w którym będę musiał załatwić potem sprawy paszportowe przed wpłynięciem do Peru. Idziemy uliczką wzdłuż rzeki mijając jakieś malutkie sklepiki i patrzących się na 3 backpackerów ludzi. Jesteśmy przy jakimś hostelu, Francuzka pyta o cenę. "10$ za noc" - informuje nas młoda skośnoka kobieta. "o nie, szukamy czegoś taniego, za 5$ bo dostaliśmy informację od chłopaka na łodzi że jest tu hostal za tą cenę" - mówi  Celie. Kobieta odpowiada że ceny za noc to od 10$ w górę. Rezygnują z tego hostelu, ja go nie potrzebuje bo mam mój namiot w którym mam zamiar dzis spać. Idziemy więc w poszukiwaniu jakiegoś miejsca na ich hamaki i mój namiot. W głebi wioski jest jedna droga gdzie znajduje się boisko piłkarskie w dole drogi znajduje się mały hostal "Casa Oropendola" Oni pytają o cenę i wynosi ona 20$! Pytamy o możliwość spania na hamaku bo nikt z nas nie potrzebuje pokoju z łóżkiem i tv. Kobieta pokazuje nam mały drewniany domek w trakcie konstrukcji, mówi że możemy tutaj spać na hamakach za 4$. Ja pytam czy mógłbym rozbić mój namiot na trawie za darmo. Dostaje pozwolenie od faceta z tyłu domu który ze swoim synem naprawiają skuter. Rozbijam więc namiot koło drewnianego domku. Bujam się na hamaku. Potem idę spać, miejsce na spanie darmowe ale za to w namiocie gorąco dosyć.

Nuevo Rocafuerte

9 grudzień 2014 Wtorek

Rankiem słyszę już ok 6.00 że paraw w domku się pakuje chyba. Zapewne wybywają do tego Parku Yasuni co wczoraj wieczorem poszli na rozmowę z tym przewodnikiem co ma ich zabrać za cenę ok 50$/dzień. Gdy wstaję i wychodzę z namioty który jest mokry pomimo tego że nie padało, pary w domku już nie ma. Tak w ogóle w przed dzień wypłynięcia z miasta Francisco de Orellana stała się tragedia z moim aparatem. Mam problem z gripem (miejsce głównego trzymania aparatu). Mianowicie pięknie wyglądająca guma odkleiła się częściowo od korpusu aparatu. Tymczasowo skleiłem to taśmą izolacyjną. Nie spodziewałem się że po roku intensywnego używania tego wyśmienitego aparatu kompaktowe zdarzy się taka sytuacja i to w tym momencie gdy zaczynam przygodę z Amazonką. Gdzie woda może uszkodzić aparat, muszę być ostrożny. W moim poprzednim aparacie, lustrze sony a100 guma w gripie wytrzymała dobre 6 lat. Tutaj jednak zawiodła, no ale wiadomo że kompakty jakością wykonania nie dorównują lustrzankom. Pozostaje tylko opcja sklejenia gripa, znajdując kogoś kto posiada klej do obówia. Rozmawiałem w tej sprawie wczoraj wieczorem z tym facetem od którego dostałem pozwolenie na nocleg, powiedział mi że w swoim mini warsztacie ma takowy klej i jutro pomoże mi to ogarnąć. Rankiem zostawiam rzeczy w namiocie i idę do miasteczka w poszukiwaniu jakiegoś jedzenia. Wszystkie sklepiki przy rzece jeszcze są zamknięte. Jest tylko jakaś mała restauracja gdzie śniadanie kosztuje 3$. Odpuszczam sobie więc i udaje się w kierunku tego sklepiku na ulicy wewnętrznej. Ten również jest zamknięty. Gdy wędruję spowrotem do namiotu po drodze po lewej stronie zauważam drewniany dom, jego otwartych drzwi unosi się niesamowity zapach jedzonka. Wchodzę do środka i nie jest to jednak restauracyjka lecz prywatny dom. W środku potężnie zbudowany facet pyta mnie czego sobie życzę. Postanawiam zapytać o łódź do Iquitos w Peru. Pytam czy orientuje się kiedy płynie jakaś łódź do tego miasta z miasteczka Pantoja po Peruwiańskiej stronie rzeki gdzie muszę się dostać. On na to że wczoraj właśnie z Pantoja odpłynęł piętrowy stateczek. Przegapiłem szansę i teraz będę może musiał czekać na następną tydzień lub 2 tygodnie! No to jestem w dupie! Mówi mi że będzie płynąć jeszcze jedna łódź ale jest ona mała i płynie tylko dwa dni do Iquitos. Jej cena wynosi 100$. No to mam problem, bo w portfelu zostało mi 115$. A dziś jest wtorek. Do soboty zostało pare dni a muszę za coś też kupić jedzenie do tego czasu i jedzenie na podróż potem. Teraz żałuje że nie wybrałem więcej niż 40$!On jeszcze mówi że gdy nie mam zapłacić mogf dać swój paszport i zapłaić w Iquitos gdy już dopłynę. Lecz jest to ryzyką że zagubią go albo zniszczą. Czytałem informację na lonely planet, że można popłynąć do Pantoja z żołnieżami którzy tu przypływają patrolując ten teren. Facet mówi że zna tą fałszywą informacje z Lonely Planet ale nie ma tu żadnych żołnierzy. Mówi że to było kiedyś gdy były problemy między Ekwadorem a Peru. Jedyną opcją jest przedostanie się do tego miasteczka z prywatnymi osobami - Peruwiańczykami którzy przypływają tutaj na zakupy. Dziękuje facetowi za użyteczne informacje i wracam do mojego namiotu. Pytam też o o tego faceta który ma mi pomóc skleić grip aparatu,ale nie ma go w domu. Pracująca w tym hostalu dziewczyna informuje mnie iż wybył na swoją farmę. Ja suszę namiot na sznurkach a potem wyruszam do portu i w jednym ze sklepów kupuję bułki. Na ławce siedzi pewien starzec, gdy mówię mu o tym że szukam najtańszego sposobu dostania się do Pantoja mówi że ta łódka na dole należy do Peruwiańczyka który ma tam płynąć. Czekam więc na tego gościa, dziadek gdy dowiaduje się że jestem fizjoterapeutą mówi o swoim problemie z nogami. Prosi mnie o ich masaż. Wykonuję go z miętowym kremem, który przynosi. Płaci mi on 7$, za niego. Przychodzi właściciel łodzi i mówi że wypływa do Pantoja o 16.00 życzy sobie 20$. Ja mówię że za 10$ bo mam ostatnie pieniądze na przedostanie się do Iquitos. Wracam więc teraz do tego hostalu i znajduje gospodarza. Próbujemy skleić grip ale nie trzyma. Potem ja sam to ogarniam mając 2 godziny na naprawę bo o 16.00 mam wypływać. Klej trochę trzyma dochodzi zaraz godzina spotkania ale odpuszczam sobie bo ważniejszy jest aparat. Potem po nie udanych próbach wpadam na pomysł aby uciąć trochę tą gumę z gripa, po jej skróceniu klej trzyma. Ja trzymam rękoma i udaje mi się naprawić gripa dopiero o 18.00. Nie wygląda on tak samo elegancko jak wcześniej ale robota wykonana genialnie. Pytam potem faceta czy mógłbym spać w środku tego bambusowego domku? On że jak najbardziej, dostaję pokoik w którym mam zamiar położyć na bambusowej podłodzę moją matę. Tak też robie, na tarasie mam do dyspozycji stolik i hamak. Pytam o zakup paru bananów które on ma pod schodami. Dostaję natomiast cały ich worek za darmo. Wracam do mojego domku i jem bananową kolację. Wieczorem oglądam serial "skins" przy tropikalnej ulewie i burzy.




10 Grudzień 2014 Środa

Rankiem płacę 3$ za dzisiejszą noc i postanawiam wykupić jeszcze jedną płacąc więc 6$. Wracam do domku, mam wrzątek, wsypuję owsiankę i wcinam ją z bananami. Następnie zostawiam rzeczy i ruszam do miasteczka. Wędruję cały czas brzegiem Amazonki i dochodzę do nowoczesnego, ogrodzonego budynku. Ochroniaż otwiera mi drzwi i po tym jak mówię, że chcę skorzystać z internetu prowadzi do biblioteki. W środku siedzi tylko młoda dziewczyna czytająca książkę z anatomii. Wszystkie komputery są puste ale okazuje się, że mają awarię i nie ma internetu teraz. Inhaluje się za to klimatyzowanym powietrzem w tej małej bibliotece i rozmawiam z moją koleżanką. O 12.00 jest przerwa, wychodzę i próbuje złapać sygnał wifi, też nie ma neta. Zachadzam więc do sklepiku gdzie kupuję 6 bułek za 1$ i puszkę sardynek 1,5$. W drugim sklepiku paprykę zieloną i 5 pomidorów za 1$. Wracam do mojego szałasu i tam posilam się pysznymi sardynkami. Resztę chowam do lodówki w domu gospodarzy. Wracam na hamak i rozpoczytam czytanie książki Papillon. Prawdziwa Opowieść Autora, który zostaje niesłusznie oskarżony o morderstwo i skazany na wyrok dożywotniego więzienia. Wysłany zostaje do dżungli w Ameryce płd. Do Gujany Francuskiej skąd ucieka! Rozpoczynam przygodę z tą książką która idealnie pasuje do miejsca w którym się znajduję;)

Spływam Amazonką do Pantoja w Peru

11 Grudzień 2014 Czwartek

Wczoraj gospodarz powiedział mi że zadzwoni do swojej rodziny w Pantoja i dowie się kiedy prawdopodopnie przypływa najbliższa łódź ale ta duża. Bilet na niej to koszt 100 soli czyli ok 40$ bo tutaj niestety 1$ to 2,5 sola normalnie w centrum Peru to 1$ ok 3 soli. Ten statek za jedyne 40$ oferuje 3 posiłki dziennie i śpi na hamaku albo można dopłacic za własną kajutę. Płynie się w dół rzeki ok 6 dni, o taką przygodę z Amazonką właśnie mi chodzi. Na statku za grosze, z jedzeniem i płynąc w Amazonką do Iquitos. Rano gospodarz mówi, że jego członek rodziny ma przybyć ok 10.00 rano do jego domu. Ja na śniadanie jem masę kakao którą wczoraj zrobiłem i wstawiłem do lodówki,do tego dwa potężne platany. Gdy oczekuję udaję mi się skorzystać i ich internetu na laptopie ale tak wolnego że na odczytanie wiadomości na facebooku muszę czekać z dobre 2 minuty. Sklejam też moje japonki tym samym klejem do obuwia którym sklejałem wcześniej mój grip aparatu. Wędruję do portu, tam okazuje się, że są Peruwiańczycy i niedługo płyną do Pantoja. Postanawiam się z nimi zabrać, idę na posterunek Policji tutaj punkt graniczny zwany "Migraciones". Od Policjanta dostaję do paszportu pieczątkę wyjściową z Ekwadoru. Pytam go o to czy mogę wrócić do Ekwadoru bo na internecie uzyskałem informacje i powiedziano mi że dla każdego turysty jest tylko 90 dni w roku. Gdy przekroczy się granice z innym Państwem po upłynięciu tych 90 dni nie można wrócić przez okres 6 miesięcy lub dłużej. Ewentualnie wizę turystyczną można przedłużyć o 90dni ale trzeba zapłacić ok 250 $. Policjant informuje mnie, że mogę wrócić do Ekwadoru ale w Nowym Roku, który już niedługo. Wtedy mogę otrzymać kolejne 90 dni pobytu w Ekwadorze bo będzie nowy rok który wszystko resetuje. Pytam go czy ta informacja jest bezpieczna i prawdziwa bo słyszałem dużo informacji i nie mam pojęcią które są prawdziwe a które nie. Mówi mi że jak najbardziej jest prawdziwa. W jednym momencie odmienia się cały mój plan! Ponieważ pracowałem w wolontariacie w Malacatos 2 miesiące i autostopując przez ten kraj tylko 3 tygodnie nie miałem okazji zobaczyć innych gór, parków narodowych i pięknego wybrzeża. Zamiast płynąć teraz w dół Amazonki do Iquitos w Peru, to przepłynę tylko do wioski Pantoja, tam przeczekam do Świąt i Nowego Roku i wrócę spowrotem do Ekwadoru! Spływ Amazonką będzie musiał poczekać do mojego ponownego powrotu w to miejsce i zrealizowanie przygody z Królową Rzek ;) Idę z posterunku policji do domeczku, pakuję wszystkie rzeczy i żegnam się z gospodarzami. Od policjanta dostaję wodę na drogę do mojej butelki. Wymieniam się również nr. Telefonu w razie gdy wrócę miałbym problem lub chciał masaż, bo też się dowiedział o moim wykształceniu. Idę do portu, kupuję bułki i kolejną puszkę sarynek. Akurat wraca ta kobieta z mężem i dzieckiem. Na dole zacumowana jest ich drewniana,wąska i długa łódka. Kładziemy na środku mój plecak, ja siadam na samym przodzie mając z tyłu Peruwiańczyków. Macham małym wiosłem aby oddalić się od brzegu. Potem facet odpala silnik motorowy i ruszamy. Łódka jest niesamowita, siedzę na jej przodzie mając widąc na całą rzekę. Jej krawędzie wystają tylko może ze 30cm nad powierzchnię wody co sprawia, że mogę dotykać tafli Amazonki! Płyniemy w dół, mijając małe wyspy, i omijając konary i kłody w wodzie. Jest niesamowicie, potem woda pryska na mnie bo jestem z przodu, kapeluszem osłaniam mój aparat. Na szczęście jest częściowe zachmurzenie i wiatr wytworzony przez prędkość łodzi sprawia że nie usycham z upału. Ta mała "canoa" na prawdę jest niesamowite. O wiele lepsza przygoda niż tą większą łodzią którą tutaj przypłynąłem.Gdyby teraz zaczeło padać, nie ma żadnego dachu czy osłony. Wszystko byłoby mokre i przemoczone. Po ponad 1,2h niesamowitego rejsu tą tubylczą łódeczką jesteśmy w porcie Pantoja gdzie jest zacumowanych pełno takich samych. 



Wysiadamy, pomagam na górę zanieść 2 butle gazowe. Jestem ponownie w Peru! Jest tutaj na górze przy betonowym chodniku pare domków drewnianych. Jest tu parę sklepów. Ponownie spotykam się z Peruwiańską biedą. Siedzą tutaj na ławeczkach ludzie, dzieciaki na ziemi grają w te małe szkane kulki, pstrykając i zderzając je ze sobą mając niesamowitą frajdę. Płacę tej kobiecie 5$ za przepłynięcie łódeczką. Daję jej 10$ ona wydaje mi w solach 12,5 sola. Bo dolar to 2,5 sola.Teraz muszę przetrwać tutaj do nowego roku za ostatnie ok 105$, które mam zostawiając przy tym ok 25$ na ponowny powrót łodzią do Francisco de Orellana po Ekwadorskiej stronie. Kobieta częstuje mnie czerwonym, małym owocem zwanym "Mamey", owoc podobny smakiem do jabłka. Tuż obok przy rzece rośnie drzewo z tymi właśnie owocami których zjadam jeszcze dwa. Potem idę w górę ścieżką w kierunku do Migraciones wbić pieczątkę wjazdową do Peru. Po drodze z jednego z szałasu pewna kobieta mnie zatrzymuje i prosi o zamianę dolarów na sole. Ja mówię że na razie nie potrzebuje bo muszę tutaj przetrwać do Nowego Roku a potem zapłacić za transport powrotny. Ale tak myślę że i tak tu muszę miec sole aby płacic, kobieta też wspomina że będzie potrzebować na lekarza w szpitalu Nuevo Rocafurte po Ekwadorskiej stronie skąd właśnie przypłynąłem. Decyduję się na wymianę i dostaję 100 soli za 40$. Dodatkowo dostaję zaproszenie na nocleg gdy dowiedzieli się o moim planie pozostania tutaj do nowego roku. Idę w górę do małego budynku "Migraciones". Jest zamkniętę, potem po zapukaniu otwiera mi chłopak i prowadzi do biura, gdzie wypełniam małą karteczkę z danymi i dostaję pieczątkę na miesiąc bo zostaję tylko do nowego roku. Zepsuł mi się również zamek w moim pokrowcu na dokumenty zakładanym na szyję. Próbuje to ogarnąć ale nic z tego. Policjant mówi mi że po zmroku nie ma w wiosce prądu. Mają go tylko Ci którzy mają generatory paliwowe. Nastąpiła jakaś awaria i miasteczko jest odcięte od prądu aktualnie. Na ławce zajadam się sardynkami z bułkami. Cały czas kąsają mnie te cholerne muszki, mam pogryzione już całe obie ręce. Zachodzi słońce, jestem w dobrym miejscu bo na wzgórzu, przechodzę barierkę i jestem na terenie wojskowym. Stąd dopiero mam piękny widok zachodzącego słońca nad Amazonką. Potem przychodzi do mnie żołnierz z dwoma złotymi zębami -jedynkami i pyta co tu robię? Odpowiadam że podziwiam zachód słońca. On tylko mówi że robienie zdjęc bazy wojskowej jest zabronione ale słońce i rzeka są ok. Potem opowiadam mu o mojej podróży, szczególnie o moich 3 miesiącach w Peru i o zwiedzonych miejscach w jego kraju. Pokazuję mu parę zdjęc z przepięknych gór Cordilliera Blanca. Potem musi iść bo woła go Major, ja natomiast wychodzę i wracam do tego domku w którym są 2 dziewczyny ta kobieta i starzec. Już odpalone mają larki i świeczki. Zapraszają mnie do środka na tarasik gdzie potem będę mógł spać. Rozmawiam przy stole przy świecy ze starcem zajadając popcorn. Potem dostaję suche bułeczki i herbatę z cynamonem i opowiadam o mojej podróży, kraju i Europie temu 76 letniemu starcowi,którego stan zdrowia jest doskonały bo bierze tylko pastylki na nadciśnienie w tym wieku! Może i nie ma wielu zębów bo zapewne z braku funduszy na drogie usługi dentystyczne. Potem kładę się na hamaku i szkuję do kolejnej nocy przy Amazonce w dżungli. Co z tego, że ludzie tu nie żyją w luksusie, nie posiadają wielu zębów i mieszkają w drewanianych szałasach nie mając tak na prawdę nic. Za to są oni w doskonałym stanie zdrowia psychicznego i fizycznego, pałają optymizmem, są ludźmi gościnnymi i przyjaznymi. Nie podążają za tym całym konsumpcyjnym, wyniszającym osobowość stylem życia. Potrafią być szczęśliwi, mieć rodzinę ok średnio 5-7 dzieci! Pomagają podróżującym oddajac Ci wszystko co mają, karmią, dają schronienie. Czyste intencje i dobroć w sercach tych ludzi nie zna limitu! Europa i ludzie Europy powinni brać więc przykład ze wspaniałej kultury i ludzi Amerki Południowej ;)

Najlepszym prezentem w te Święta jaki mogłem dostać to ta informacja od Policjantów którą otrzymałem przy przekraczaniu rzecznej granicy z Peru, że po Nowym roku moge dostać pozwolenie na kolejne 90 dni w Ekwadorze!! Tak więc zostało już postanowione, że spędzam w tej wiosce Pantoja, Święta Bożego Narodzenia i czekam aż do Nowego 2015 roku tylko po to aby znów wrócić do Ekwadoru w którym spędziłem na samym zwiedznaniu zaledwie 2,5 tygodnia.Oczywiście wrócę tutaj aby spłynąć Amazonką i zacząć w końcu przygodę z Królową Rzek ale ten plan będzie musiał jeszcze trochę poczekać. Jak Narazie przesyłam bardzo gorące życzenia prosto z upalnej dżungli z miasteczka Pantoja w Peru dla wszystkich czytających mojego bloga, Rodzinie i znajomym. Wesołych, Zrowych, Radosnych i Bezproblemowych Świąt Bożego Narodzenia 2014 :) !! Namaste



piątek, 5 grudnia 2014

Dżungla, dżungla, dżungla!


 30 listopad 2014 Niedziela

Dziś nie pada, więc można ruszać w drogę. Namiot spakowany już ok 6.30 i wyruszam z kempingu pośród drzew z owocami naranjilli. Droga błotnisto-kamienista biegnie w górę. Cały czas idę otoczony przez te tropikalne drzewa i zarośla. Potem dochodzę do punktu widokowego, stąd widać nieskończony obszar zielonych lasów dżungli z unoszącą się nad nimi parą. Wyżej jest mały drewaniany domek, pytam tam ciemnoskórej Ekwadorki o czas do miasteczka pacto sumaco. Mówi mi że ok 2km zostało. Idę dalej drogą, cały czas jest pochmurno ale nie pada, na drodzę jakaś grupka turystów w podeszłym wieku stoją przy drodze z przewodnikiem i wypatrują ptaków. Wyżej kawałek jest hotel "Wildsumaco Lodge" czy coś takiego. Jak się potem dowiaduje nocka tu kosztuje 100$ teraz już wiem skąd Ci turyści. Dochodzę jakoś o 8.00 do wioski Pacto Sumaco u podnóża wulkanu Sumaco. Są tutaj malutkie, biedne drewniane domki. U góry widać biuro turystyczne. Widzę że jest zamknięte. Pytam więc jakiegoś faceta rozmawiającego z Murzynem kiedy je otwierają? On na to że dziś jest zamknięte, ale w głębi wioski w jednym z domków  mieszka szef turystyki. Facet prowadzi mnie wyżej, jest tu mały sklepik, domki male i z szarych desek w środku lasu dżungli. Prowadzi mnie pod dom tego szefa. Wita mnie kolejny ciemnoskóry mężczyzna w średnim wieku z wąsem i dwoma zębami u góry. Na balkonie i wokół domu dziewczyny ze swoimi dziećmi, pełno psów. Widać totalną biedę, ubranka się suszą na zewnątrz. Mówię szefowi turystyki że słyszałem że nie można wejść do parku bez przewodnika. On mówi że nie ma takiej możliwości. A więc to jednak prawda. Mówię że chciałbym wynając przewodnika na jeden dzień na ten trekking do Parku Narodowego ale jak najtaniej bo nie mam za dużo kasy. Mówi że 30$ to będzie kosztować, ale dziś w ogóle to biuro jest zamknięte i nie ma przewodników bo jest niedziela. Ma on jednak rozwiązanie, trasa jaką się przejdzie to do Punktu widokowego 7km. Normalnie trasa wiedzie na wulkan Sumaco 3700m, ale to 3 dni wędrówki, trzeba zapłacić więc ok 90$ i zakupić jedzenie. Postanawiam trekkingować ten jeden dzień i zobaczyć park. Idziemy do tego biura więc aby mnie zarejestrować. Po drodzę okazuje się że do tej granicy parku narodowego nie wiedzie żadna droga. Trzeba iść pieszo ok 4km. Myślałem że trekking zacznę od granicy parku. Wpisuję się na listę wejściową i wpisuję nr. mojego paszportu gdyby coś się działo. Kupuję po drodzę 3 bułki i wracamy do jego domu, tam postanawiam zostawić mój duży plecak. Pytam czy mają drugi na zmianę, przynosi mi zielony mały plecak, pakuję do niego moją elekronikę w razie jakby mieli mnie okraść i moje jedzenie. Facet zamyka mój plecak w pomieszczeniu na dole. Przewodnikiem okazuje się być jego młody syn, który ubrany jest w kalosze, jeansy i ma mały plecak. Mam mało wody w mojej butelce więc pytam żony szefa o to czy mógłbym dostać do mojej butelki. Ona napełnia ją wodą ale słodką - aqua de canela. To chyba woda z cukrem i cynamonem. Chłopak trzyma w ręku maczetę i ruszamy. Ścieżka zaczyna się przy ich domku, idziemy do góry po drewnianych belkach, są one niesamowicie mokre i śliskie niczym lód. Muszę uważać na każdy krok szczególnie gdy wiodą na dół. Większość z nich jest nawet porośnięta mchem. Idziemy przez zielony otwarty teren podmokły, dlatego tutaj te belki. Następnie wkraczamy w strefę lasu dżungli, po belkach idzie się z niesamowitą koncentracją, zaliczam pare poślizgów ale bez gleby. Śpiewają co jakiś czas tropikalne ptaki, widzimy parę ale zrobienie zdjęcia graniczy z cudem bo są one za daleko. Dochodzimy do dużego strumienia, tutaj muszę ściągnąć moje buty i przejść go na boso, w ogóle nie wiem czemu nie dano mi kaloszy. Po przejściu zaczyna się masakra. Ścieżka jest wąska, pełno błota, buty mi się w nim zanurzają, do tego gorąco jest. Cały czas błoto, mokre liście, zawalone drzewa. Mój przewodnik tnie maczetą zarośla, prawdziwa dżungla. Ogromne drzewa z lianami, gdzieś tam wysoko w koronach drzew słychać tukany których wypatrujemy oraz inne ptaki. Potem na dodatek zaczyna padac, przechodzimy po zawalonych drzewach, potem kolejne strumyki i cały czas taplając się w błocie. Zaliczam poślizgi wyklinając, do tego przy jednym z nich opieram się o drzewo a to mnie kłuje w palce. Patrzę a ono ma kolce jak jakiś jeż. Przewodnik widząc to mówi że to trucizna jest i umrę! Po chwili że żartował i nic mi nie będzie. W sumie wcale bym się nie zdziwił jakbym mnie jakaś roślina zabiła. Idziemy wyżej,chcemy zobaczyć ptaki ale nie ma ich prawie w ogóle, tylko ten gąszcz dżungli z poteżnymi lianowymi drzewami i innymi. Idę z maczetą i tne zarośla oraz popijam co jakiś czas tą słodką wodę. Mój 18 letni przewodnik w ogóle cały czas smarka i pokasłuje bo ma grypę i w takim stanie idzie ze mną przez las dżungli. Dochodzimy o 11.40 do małego drewnianego domku czyli granicy parku narodowego gdzie jem kanapki i ciastka. Zajeło nam to 3h bo wyruszyliśmy o 8.30. Stąd ruszamy dalej tą błotną ścieżką i po jakimś czasie dochodzimy do tego punktu widokowego. Jest tutaj mała chatka, to jest to schronisko nr 1. Punkt widokowy raczej nim nie jest bo jest mała przestrzeń w drzewach i prawie nic nie widać poza tym wulkan jest chmurach. Wychodzi słońce a wraz z nim pełno insektów, robię zdjęcia dziwnym robakom i ogromnym robalom. Poza tym znajdujemy w środku zwiniętych liści bananowca małe nietoperze się tam chowające. Gdy zaglądamy próbują wypełznąć. Po sesji zdjęciowej wylatują na zewnątrz. Coś niesamowitego. Nawet udaje mi się sfotografować konika polnego. Jest to istny jednorożec, teraz już wierzę że jednorożce istnieją;). Wracamy spowrotem ok 13.30 bo nie mam zamiaru iść tą drogą po zmroku. Ta błotna ścieżka w dżungli to istne wyzwanie i droga dla komandosów. Z moim cieżkim plecakiem nie dałbym rady tędy iść w takich warunkach. Potem wracamy inną ścieżką po tych mokrych, śliskich belkach i idąc przez drewniane kładki bo wszystko jest podmokłe. Potem udaje nam się zobaczyć trochę ptaków w tym tropikalnego dzięcioła. Buty mam całe mokre zewnątrz, ubłocone i moje jeansy też, w ogóle cały jestem brudny, spocony i zmęczony. Wyglądam jakbym chodził po dżungli ;). Wracamy spowrotem do jego domu po 17.00 po ok 8h wędrówki i przejściu 15km okropnie wycięczającego trekkingu po dżungli. Dziękuję przewodnikowi który się fascynował angielskim "Motherfucker" którego go nauczyłem na życzenie wraz z Polskim "kurwa". Wciąż się zastanawiam czemu wszyscy chcą znać zawsze przekleństwa? Po powrocie płacę ojcu 30$ za prawdziwy wojskowy, trekking. Pozwalają mi wziąść prysznic, zimny prysznic po całym dniu w dżungli. Nie ma nic przyjemniejszego. Przepłukuję moje spodnie i koszulkę, odbieram plecak. Gdy jest już ciemno o 18.30 żegnam się i ruszam spowrotem. Mam zamiar dojść do tego miejsca gdzie obozowałem dwie noce. Zakładam latarkę, idę przez wioskę i włóczę się na dół dochodząc po paru km do ogrodu z naranjillami rozbijając tutaj ponownie mój namiot. Padam ze zmęczenia i zasypiam przy odgłosach jakiś tropikalnych ptaków.
tak ludzie w dżungli noszą towary










tak sie przedzieram przez dżunglę





nietoperze skryte w liściach bananowca


takaaaa larwa

jednorożce istnieją!

wspinam się po lianach

moje buty i spodnie po 9 godzinnej wędrówce




dzięcioł rodem z dżungli

Kolejny wodospad i jeszcze więcej rajskich motyli

1 grudzień 2014 Poniedziałek

Bateria w telefonie padła, więc budzik nie zadzwonił ale obudziłem się sam jakoś o 6.00. Ruszam w drogę po spakowaniu namiotu który jest cały mokry zarówno jak i moje buty oraz jeansy wiszące na moim plecaku. Dochodzę do głównej drogi do tego miasteczka. Mam zamiar jechać w kierunku miasta Coca ale odwiedzić również miasto Loreto. Przewodnik powiedział że jest tam jakaś wyspa kakao - isla del cacao. Najpierw muszę wysuszyć moje rzeczy, przy drodze jest jakaś restauracja - paradero para viajeros(postój dla podróżników). Miejsce idealne, jest zamknięte ale przychodzi jakiś facet i pyta mnie co potrzebuję. Mówię że chciałbym rozwiesić moje rzeczy na kamiennej balustradzie i podładować baterie jeśli można. Odpowiada że nie ma problemu tak więc połączam baterie w kuchni i rozwieszam namiot, skarpety i spodnie. Kupuję 5 jajek i pytam o możliwość ich przygotowania w tej kuchni. Po chwili mam ją do dyspozycji i przyrządzam sobie pyszną jajecznicę z czerwoną papryką, którą jem z moimi bułkami. O 11.00 gdy namiot jest suchy przechodzę na drugą stronę ulicy i łapię stopa do Loreto. Jest to małe miasteczko z główną ulicą, widzę jakiegoś chłopaka z plecakiem. Pytam więc czy wie gdzie jest centrum informacji turystycznej? Okazuje się że jest on tutejszy i prowadzi mnie pare ulic dalej do małego biura. Tam pytam o tą wyspę kakao, mężczyzna odpowiada że to jest rzeka, nie ma tam jeziora. Poleca bardziej interesujące miejsce za Loreto w stronę Coca. Jest to wodospad karachupa. Dostaję małą mapkę i dziękuję. Teraz pora skorzystać z internetu. Mój nowy znajomy który mnie oprowadza mówi mi że w Mercado na górze mają internet za darmo. Poza tym i tak potem muszę zjeść obiad jakiś. Idziemy w górę do budynku mercado czyli miejsca gdzie sprzedaje się owoce, warzywa a na 1 piętrze zawsze serwują obiadki. Jest to centrum informacji, siadam przy komputerze i korzystam z darmowego internetu ogarniając bloga. Potem jem pyszny obiadek za 2$. Oczywiście zupka, drugie danie i napój. Zbieram się stąd o 16.00 i idę kupić jedzenie. Kupuję 500g sera białego 2$, 7 bułek 0,70$ , 5 bananów 0,50$, ciastka 1,25$, 2 czerwone papryki 0,20$. Wodę w butelce mam.Zepsuły mi się moje zarąbiste słuchawki skull candy, kupuję w sklepie z telefonami jakiś badziew ferrari za 4$.

Udaję się na wylot z miasta i czekam ok 20min na stopa. Przejechał biały busik z którego miła kobieta się do mnie uśmiechneła lecz pojechali dalej. Potem widzę, że zawracają i się zatrzymują zabierając mnie z drogi, jest to małżeństwo z synem i jadą do miasta coca. Jedziemy i wysadzają mnie przy drodze z napisem wejściowym "do wodospadu karachupa 3km". Wręczają mi również woreczek z bułkami. Jest tutaj malutka wioska z drewnianymi domkami, panuje bieda. Jakieś dzieciaczki wyglądają z jednego z drewnianych domków w tej wiosce po środku dżungli. Idę dalej i mijam punkt kontrolny w którym trzeba płacić za wejście 2$. Mam ponownie szczęście bo nikogo nie ma więc idę dalej. Jest już przed 18.00 zaraz będzie się ściemniać. Idę drogą pośrodku dżungli słuchając śpiewy ptaków, widząc kolorowe motyle oraz zrywając te owoce naranjilla rosnące dziko przy drodze. Nagle w krzakach rozlega się głośny szelest i o mało co nie dostaje zawału. Jakiś zwierz się spłoszył, dochodzę do dużego parkingu który jest pusty, są tutaj drewniane domki z trzcinowymi dachami. Jest to wejście do wodospadu. Jest tutaj drewniany podest z domeczkiem w którym jest rzeźba jakiegoś tubylca i po bokach jakiś pum. Rozbijam mój namiot na drewnianej podłodze. Mam genialnych strażników na tą noc. Po zmroku rozlega się istny koncert dźwięków, jakieś żaby, tropikalne ptaki, cykady i wiele innych odgłosów. Potem jeszcze świecę latarką i udaje mi się na pomniku tubylca znaleźć jakiegoś dużego gekona czy coś w tym stylu który po nim łazi. Przejeżdza parę motorów pode mną jadących w strone tego wodospadu, na szczęście nikt mnie nie zauważa bo jestem skryty na górze za okrągłą tablicą w moim namiocie. Potem zasypiam słuchając tego koncertu dźwięków w Ekwadorskiej dżungli ;).

jakiś nocny jaszczur chyba gekon

moi kempingowi strażnicy

2 grudzień 2014 Wtorek

Okazuje się rano że dach trochę przeciekał i mam lekko mokry namiot z jednej strony. Po spakowaniu ruszam ścieżką dochodząc do kolejnych szałasów, są tutaj znaki "restauracja, toalety" oraz boisko do siatkówki. Pytam jednego chłopaka gdzie do wodospadu? On mi wskazuje jedną ścieżkę za szałasem. Schodzę i witam kolejny wodospad w Ekwadorskiej dżungli. Ten nie jest wysoki jak pozostałe lecz jest szeroki, woda jest już lekko brązowawa, nie to co tamte wodospady z krystalicznie czystą wodą. Nie ma nikogo, oprócz mnie, wchodzę do rzeki i płynę w stronę wodospadu. Wpływam do środka i jestem już pod ogromnym wodospadem, przechodzę z jednego końca na drugi. Gdy wychodzę leci w moim kierunku ten przeogromny niebieski motyl - morfo, którego zdjęcia nie udało mi się jeszcze zrobić. Motyl lata nad rzeką i wodospadem nie mając ochoty na zatrzymywanie się i pozowanie do zdjęć. W sumie i tak nie mam teraz aparatu. Gdy wychodzę z wody zauważam za to mały okrąg betonu na którym suszą się pojedyncze kolorowe motyle. Zaczynam polowanie na motyle, biorę aparat i próbuję zrobić zdjęcia co nie jest łatwe bo motyle fruwają z miejsca na miejsce. Jestem sam z motylami których po jakimś czasie przybywa, jest ich tak dużo i są tak kolorowe i piękne że mógłbym spędzić tutaj pół mojego życia w ich oglądaniu i fotografowaniu. Przybywają piękne pomarańczowe, metaliczno niebieskie, duże zielone z pięknymi wzorami, fioletowe. Nad rzeką co jakiś czas przelatują te ogromne niebieskie nie ustając w ruchu. Jestem zakochany w tej krainie wodospadów i rajskich motyli. Jest tylko jeden problem, są nim te małe muszki które ciągle mnie gryzą. Gdy tylko wyjdziesz z wody i trochę wyschniesz już zaczynają kąsać. Co dziwne komarów praktycznie brak w tej dżungli zarówno za dnia jak i wieczorem. Może to dlatego że to nie jest jeszcze prawdziwa amazonia. Spędzam czas aż do 14.00 na pływaniu i fotografowaniu akademi pięknych skrzydeł. Potem zbieram się i idę do tego domku prosząc faceta o wodę do mojej butelki. Po otrzymaniu wody ruszam tą ścieżką spacerową, można tutaj popłynąć drewnianą łodzią w górę rzeczki. Idę przez zieloną dżunglę wypatrując rajskich ptaków gdzieś tam w koronach drzew. Ścieżka jest ślepa na końcu bo doprowadza mnie nad rzekę. Wracam inną drogą i jestem przy tym wejściu gdzie spałem ze strażnikami dżungli dziś w nocy. Wchodzę ponownie i dochodzę do szałasów. Jest tam jeden duży okrągły szałas do którego dookoła przymocowane są kolorowe hamaki. Kładę się na jednym z nich i odpoczywam po tym wyczerpującym ok 2km spacerze. Jest gorąco, na niebie nie ma chmur co sprawia że jest niesamowity upał tutaj. Rozmawiam z tym chłopakiem który mi nalewał wody, mówi że oni tutaj pracują i też mieszkają zmieniając się. Pytam czy mają tutaj piwo? On odpowiada że jak najbardziej. Prowadzi mnie do pomieszczenia z lodówką. Pilsener kosztuje 1,75$ ale zbijam cenę na 1,50$ okazuje się że w portfelu mam w banknocie 20$, a chłopak nie ma wydać. Z drobnych znajduję 1,35$ niestarczy mi na upragnionego zimnego Pilsenera. Kolega mówi że ma jeszcze małe piwo za 1,50$ ale sprzeda mi za moje ostatnie drobniaki. Tym sposobem udało mi się kupić 330ml zimnego piwka "club" które popijam w środku dżungli, bujając się na jednym z kolorowych hamaków. Przychodzi potem facet z małolatą z collage w mundurku i pończochach i też bujają się na hamaku popijając piwko. Oczywiście pytają mnie o podróż. Ładuję baterię do aparatu i telefonu w jednym z kontaktów szałasu restauracyjnego, które zasila budzący generator prądu. Na takim zadupiu aż dziwne byłoby przeciąganie kabli z prądem przez dżunglę. Pytam ekipy czy mogę się przespać na jednym hamaków na co oczywiście mi pozwalają. Jest tutaj zarąbisty, piętrowy szałas. Wchodzę więc na górę z moim plecakiem i bujam się bujam na jedynym tutaj u góry hamaku dopóki nie zasypiam.












siedziba pracowników nad wodospadem karachupa





Autostop do miasta Friancisco de Orellana (Coca)

3 grudzień 2014 Środa

Rano już przed 6.00 budzą mnie ogłosy ptaków, śpiewających w koronach drzew. Zbieram się i na piętrze szałasu wcinam owsiankę z bananami. Biorę z łazienki na dole papier toaletowy bo już mi się skończył. To podstawa wędrówki, zawsze musi być jego rezerwa w plecaku. Pogoda szykuje się piękna, korony drzew podświetlone pomarańczowym kolorem wschodzącego słonca przy bezchmurnym niebie. Ruszam po pożegnaniu się z pracującymi tutaj Ekwadorczykami. Gdy idę drogą spowrotem w kierunku tej małej wioski, patrzę w górę w korony drzew i zauważam przelatującego tukana. W końcu udało mi się zobaczyć tego kolorowego ptaka dżungli. Chciałem zrobić zdjęcie lecz on jest tak wysoko że nawet mój 7 krotny zoom go nie łapie, poza tym ucieka gdzieś dalej ale pojawia się po nim kolejny tukan. Z takiej ogległości jest ciężko zobaczyć detale. Dochodzę do tej małej wioski z paroma drewnianymi domkami. Widać jakąś małą, biedną dziewczynkę wyglądająca przez otwór w domu bo tak wyglądają okna, to tylko wycięty kwadrat w drewnie. Dziewczynka myje zęby, na prawdę panuje tutaj bardzo duża bieda ludzie są ubodzy, nie mają tak na prawdę nic. Lecz mają oni wielkie serca i są wspaniałymi ludzmi.

 Przy ulicy czekając może 2 minuty łapię stopa pickupem. Jest w nim jakiś chłopak z przodu i młody kierowca. Jedzie właśnie do miasta Coca, wysadza mnie daleko od centrum i mówi żebym złapał busa. Wysiadam, panuje tutaj niesamowity upał, w sklepie rozmieniam 20$ aby mieć na autobus. Wsiadaj do środka i płacę 0,25$ za przejazd do centrum. Wysiadam niedaleko rzeki, teraz muszę ogarnąć jakiś hostal i dowiedzieć się o łódki do miasta Nuevo Rocafuerte aby stamtąd przedostać się do Peru do miasta Iquitos w samym sercu Amazońskiej dżungli. Czeka mnie więc prawdziwa przygoda spływu królową wszystkich rzek, największą rzeką Świata - Amazonką! W tym celu udaję się do biura agencji turystycznej. Pytam co jest ciekawego do zobaczenia w mieście lub w jego okolicach lecz niepłatnego. Facet poleca darmowe Zoo które jest ok 10km za miastem po drugiej stronie rzeki. Pytam o tani hostel, poleca mi za 7$ z wifi tuż obok. Okazuje się że nie ma miejsca pytam więc w innych i ceny 10 $ lub wyżej. Znajduję hostal za 6$ niedaleko, warunki spartańskie, drzwi zamykane na kłódke, krata na stronę korytarza, łóżko, wentylator i brudne ściany. Ja w sumie potrzebuje tylko zostawić plecak aby nie łazić z nim w takim upale no i dowiedzieć się o spływ rzeką - rio napo czyli Amazonką do Peru. W moim przewodniku ebookowym wyczytałem jak się dostać do Peru. Jest tutaj firma Cooperativa Orellana oferująca za 15$ ok 8h spływ rzeką do miasta Nuevo Rocafuerte, tam trzeba załatwić sprawy paszportowe. Z tego miasta podobno można przedostać się z żołnierzami za 5$ którzy patrolują granice na rzece. Płynie się z nimi do miasta już w Peru o nazwie Pantoja. A stamtąd do miasta Santa Clotilde gdzie podobno kursują łodzie do Iquitos za 25$. Trzeba będzie trochę więc pokombinować aby tam się dostać za grosze w sumie. Bo normalne rejsy dla turystów to ceny od 250$ w górę! Idę na poszukiwanie tego biura. Zauważam kolejną informację turystyczną przy samej rzece Napo. Jest to biuro iTur, do którego wchodzę i pytam sympatycznej i ładnej dziewczyny o te biuro oraz dojazd do tego zoo. Ona mi wyjaśnia gdzie mam się udać. Korzystam również z wifi które tu mają. Potem pytam się dziewczyny która ma na imię Jessica czy ma czas się spotkać gdy tu skończy pracę. Wymieniamy się nr. Telefonu i umawiamy na 16.30 bo wtedy kończy pracę. Ja ruszam do biura i okazuje się że łodzie z tej firmy Cooperativa Orellana które znajduje się tuż obok biura Itur odpływają w poniedziałki, środy i czwartki o godzinie 7.30. Cena za bilet to 15$ do tego miasta Nuevo Rocafuerte. Jutro jest czwartek ale nie kupuję biletu bo nie wiem czy nie zabawię tutaj dłużej. Poza tym można kupić bilet innego przewoźnika który kursuje w pozostałe dni. Potem podziwiam brązową rzękę Napo w środku dżungli oraz piękny most nad nią przebiegający. Udaję się na jakąś ulicę i pytam o autobus w kierunku miasta Auca. Ludzie polecają mi przystanek przed samym mostem gdzie  stoi namiot, w którym sprzedaję się soki. Namiot robi chyba za przystanek bo czekają tutaj inni ludzie. Autobus przyjeżdza po 10 minutach kosztuje mnie 0,50$. Mówię facetowi żeby dał mi znać gdy będziemy przy zoo. Jakiś dziadek bez zębów w autobusie pyta mnie skąd jestem? Gdy mówię że z Polski to on na to "Varsovia" zna i kojarzy mój kraj bo ogląda jak mówi "football liga de naranja"hmmm naranja znaczy pomarańczowy. Tak to przecież znaczy nic innego jak Polska Orange Ekstraklasa. Dziadek wymiata i bardzo cieszy mnie że staruszek zna Polską ligę którą ogląda przez Satelitę gdzieś tam w środku dżungli ;) Wysiadam i wpisuję się na listę wejściową w budce z ochroniarzami. Mam ze sobą tylko butelkę wody i aparat. Jeszcze przed wejściem witają mnie skaczące po drzewach piękne małpki. Następnie jest jakaś przerwa śniadaniowa dla tych przewodników. Jeden z nich mi otwiera bramkę i wchodzę do zoo. Jest ono nietypowe bo w dżungli, udaje mi się w końcu zobaczyć najzabawniejszą mordę dżungli - tukana. Jest on niesamowicie kolorowy ale jego dziub to jest coś niesamowitego. Ścieżka prowadzi dalej w głąb gdzie znajdują się żółwie, gdzieś tam pomiędzy drzewami chodzą tapiry. Potem pięknego drapieżnego ptaka widzę, małe i większe gryzonie nie wiem jakie są Polskie nazwy tych zwierząt ale spisałem nazwy po hiszpańsku i łacinie. Widzę dzikiego małego kota. Kolejne tapiry które liżą mi rękę, jest nawet wiewiórka rodem z bajki Epoka Lodowcowa! Brakuje jej tylko orzeszka którego nigdy nie może złapać. Małpki łażą mi nad głową. Potem idę do sekcji z dzikimi kotami ocelotami oraz papugami i dziwnymi małpami oraz wężami boa oraz kapibarami. Na zwiedzenie poświęcam ok 2 godziny. Darmowe dżunglijskie zoo robi wrażenie bo dużo zwierząt sobie biega gdzie chce, żółwie łażą po ścieżkach. Oto nazwy zwierząt które spisałem;

Motelo (chelonia dentiulata) - żółw. cosumbo (potos flavus) guanta( cuniculus paca) mata mata (chelus fimbriatus) charapa (podocnemis expansa) dzik -pecari de collar (pecari tajacu) cabeza de mate ( eira barbara) jaquarundi (puma yagouaroundi) cuchucho (nasua nasua) guatin (myoprocta pratti) ardilla ( sciurus spadiceus) - wiewiór capibara (hydrochoerus hydrochaeris) małpki ;mono ardilla (saimiri sciureus) tigrillo (leopardus pardalis) mono capuchino (cebus albifrons) mono chronqo (lagothrix poeppigii) mono arańa (ateles belzebuth) paujil (mitu salvini)





najzabawniejsza morda dżungli / tukan


z tapirami

roślinka - Usta, Usta

przepiękne dzikie Oceloty



Gdy wychodzę wychodzi również jakiś facet ze swoją dziewczyną ale dosłownie plastykową lalą z zafarbowanymi na blond włosami i w różu. Z biustem jak dwie moje głowy i tak szeroką dupą na dodatek że aż oczy bolą. Coś tam do mnie zagadują, ja się pytam przy okazji czy jadą może do miasta Coca. Mowi że wracają w tym kierunku, idziemy do auta którym się okazuje potężmy pickup forda tak długi i szeroki w środku jakim jeszcze nie jechałem. Widać że facet ma kupę hajsu, to już wiem dlaczego ta lala się z nim buja. Wysadzają mnie w centrum miasta, udaję się do Mercado na obiad. Jak zawsze pyszna zupka i drugie danie tym razem płącąc 2,25$ wytargowałem 0,25$ mniej. Wracam do hotelu, biorę zimny prysznic i spotykam się z Jessicą. Idziemy do parku i jak się od niej dowiaduję jest na czwartym roku studiów turystyki i w tym centrum gdzie ją spotkałem ma praktyki teraz. Spędzamy miło czas w parku, potem idąc nad rzekę. Mieszka niedaleko w małej wiosce i wieczorem po obejrzeniu widoków z mostu nad rzeką. Po spędzeniu miło czasu razem odprowadzam ją na przystanek wraca do domu. Umawiamy się na jutro. Ja wracam do mojego hotelu.

4 Grudzień 2014 Czwartek

Dziś nie mam zamiaru płacić za kolejny dzień w hotelu. Idę rano zrobić zakupy, kupuję 0,5kg sera białego, 5 bananów, cebulę. Idę w poszukiwaniu bułek, znajduję jakąś restaurację gdzie serwują śniadanie. Jest to szklanka pysznego jogurto-mleka z kawałkami owoców,2 bułeczkami i gotowanym jajkiem. Kosztuje mnie to 1,25$ oraz płacę za 7 bułek 1$. Wracam do hotelu, ogarniam się i pakuję. Poza tym muszę wysuszyć namiot bo jest lekko mokry już od dwóch dni spakowany. Oddaję klucz i udaję się nad rzekę koło biura itur. Tam na poręczy rozwieszam mój ręcznik i namiot. Gdy zszywam pokrowiec od namiotu przychodzi jakiś facet i zagaduje po angielsku. Pyta o moją podróż, bo chce zwiedzić Europę. Wypytuje mnie o każdy szczegół jak sobie radzę, gdzie śpię itp. Mówi że musi mieć dużo pieniędzy na podróż. Ja mu odpowiadam że to nie prawda. Ludzie ciągle myślą że trzeba mieć niewiadomo ile pieniędzy na podróż. Można podróżować za groszę tak jak ja. To się nazywa Autostop, gdy płacisz tylko za jedzenie i sypiasz w namiocie nie płacąc zupełnie nic za transport to nie potrzeba majątku. Trzeba tylko chęci i odwagi i nie zamartwiania się na zapas. Najważniejszy jest optymizm i słuchanie własnej intuicji która jest Twoim przewodnikiem. Polecam mu też stronę www.couchsurfing.org dzięki któremu można znaleźć darmowe noclegi niemal w każdym miejscu na świecie. Mówię mu aby nie martwił się o pieniądze gdy podróżuje. Za 2 tysiące dolarów które ma to może on spokojnie poł roku podróżować po Europie oczywiście autostopem i płacac tylko za jedzenie. Potem Diego zaprasza mnie na jakieś owoce. Idziemy przez uliczkę którą pokrywa dach namiotów z jedzeniem. W jednym z nich zauważam w misek ogromne ruszające się białe larwy (gusano). Wygląda to obrzydliwie, zauważam że na grillu są nabite na szaszłyk te larwy i się rumienią. Mam zamiar spróbować, on mi stawia więc szaszłyk z usmażonymi larwami do tego jest nabity kawałek gotowanej juki. Próbuję tą obrzydliwą larwę ale jest bardzo smaczna, a głowca z żuwaczkami bardzo chrupka. Tamtych ruszających się bym nie spróbował, bo on mówił że dużo larw gusano ludzie jedzą na żywca gdy się ruszają. Widocznie jeszcze mi brakuje do Bear Gryllsa.
ruszające się ogromne larwy

smażone na grillu larwy omnomnomnom :)

Potem w sklepie owocowym kupuje mi owoce gruszkę, 2 jabłka, granadillę i jakiś słodki owoc podobny smakiem do melona. Idziemy do parku gdzie mają darmowe wifi. Opowiada że pracuje dla jednej z rafineri których podobno tutaj dużo koło miasta Coca. Potem musi iść i się żegnam z nim. Zostaję w parku i po posileniu się moimi kanapkami z serem i cebulą idę do centrum itur. Tam spędzam godziny na internecie wifi Między innymi rozmawiając z rodzicami i siostrą na skype z którymi rozmawiałek jakieś dobre 3tygodnie temu. Pogoda się załamuje i zaczyna ulewa. Jessica prosi mnie o podanie mojego bloga i fb. Potem gdy kończy pracę zaprasza mnie do swojego domu, idziemy podczas ulewy i jedziemy autobusem do małej wioski.gdzie mieszka. Tam wędrujemy do jej małego drewnianego domku, w środku poznaję jej chrześniaków, braci i siostrę. W środku jest kolorowo bo na ścianach wiszą licze ozdoby i zdjęcia rodziny. Sprawdzamy z Jessicą wodospady, jest jeden wspaniały wodospad - Cascada de San Rafael ale jest on w kierunku południowym koło miasta Tena z którego niedawno przyjechałem. Mają w domku małego dwumiesięcznego pieska który jest niesamowicie słodki. Jest on małym włochatym misiakiem. Mają też drugi domek, jeden jest murowany z szybami i ładnymi drzwiami.Ten w którym się znajduję to ten typowy,prosty i drewniany z cienkich deseczek.Na zewnątrz na błotnistym podwórzu jest toaleta,obok której znajdują się pojemniki na deszczówkę. Opowiadam moim nowym znajomym o mojej podróży oraz przy pysznej kolacji uczę Jessicę Polskiego. Dostaję potem swój własny pokoik z łóżkiem i założoną na nim Moskitierą przeciw komarom.