21 maj 2014 Środa
Rankiem w przydrożnym straganie kupujemy banany. Odpuszczamy sobie wracanie do parku Narodowego a idziemy na główną drogę z kierunkiem Buenos Aires. Tam ustawiamy się na pylistym poboczu za światłami. Niestety żadne z aut tych ciężarowych i tych osobowych ma nas gdzieś. Ja medytuję i wiem już gdzie mam się udać. Chcę dostać się w Andy, do wielkiego miasta Salta na północy Argentyny i zacząć moją przygodę z Andyjskimi Górami. Dostaję od Bapta fajny prezent w postaci przewodnika po wszystkich krajach Ameryki południowej, w formacie pdf. Kopiuje mi go ze swojego notebooka na mojego Kindla. Dziękuję mu, teraz czuję się o wiele raźniej z moim elektronicznym przewodnikiem.
Informuję Nadię i
Bapta o moim planie, poza tym łatwiej im będzie złapać stopa. Po ok 10 dniach
wspólnej autostopowej podróży żegnamy się po wspólnym 600km autostopie z chęcią
zobaczenia potem gdzieś tutaj w Ameryce. Oni idą łapać stopa w inne miejsce, ja
chcę teraz poczytać sobie ten przewodnik z Lonely Planet a więc przechodzę na
drugą stronę drogi za jakiś zakład, tam pod trzcinami się układam na trawie. Po
jakiś 2h zagaduje do mnie facet z tegoż zakładu, pyta skąd jestem i takie tam.
Zarasza mnie na wodę z baniaka w jego biurze, napełniam sobie tą wodą także
moją butelkę. Za zakładem po zmroku znajduje placyk na namiot , za nim jakieś
mokradła i kumkające egzotyczne żaby. Potem widzę jakąś dużą sowę, ale gdy
probuje zrobić zdjęcie. Zrywa się silny wiatr i jest burza z silnym deszczem ,
ja w moim namiotowym hotelu czytam przewodnik. Planem jest nie płacić za
transport i przejść całe miasto na jego wylot i złapać stopa. Rankiem więc tak
też robię, idę głowną ulicą miasta Corrientes. Amerykanie o ciemnej skórze
patrzą na mnie kroczącego z plecakiem. Są tutaj budynki z wyblakłymi kolorami,
stare auta. Ogólnie bardzo biednie. Po ok 2h wędrówki jestem na ogromnym moście
nad mega szeroką w tym miejscu i brązową rzeką Paraną. Po drugiej stronie jest
w oddali miasto Resistencia - San Fernando.
Przechodzę mostem
na drugą stronę rzeki, tutaj widać małe rybackie łodzie kolorowę i pięknie
pomalowane. Po prawej stronie drogi, jest tutaj malutka rybacka wioska, z
malunkami na domach w postaci ryb złapanych w sieć. Przychodzę do małego sklepu
i dokupuję bułek i bananów oraz jabłka. Siadam na malutkim placu zabaw, ludzie
tutaj - Nativo, czyli jak dla mnie Indianie o ciemnej skórze. Małe dzieci
huśtają się tutaj, po zjedzeniu kanapek i jabłek, wychodzę z wioski mijajc
przydrożny stragan z dużymi rzecznymi rybami. Idę dalej i z mostu widzę rzekę
porośniętą mnóstwem ogromnych lili wodnych z ogromnymi zielonymi talerzami.
Prawie jak Amazonka! Stąd do miejsca z bramką opłat. Tam suszę na poręczy mój
namiot bo jest cały mokry po tej burzy. Ogarniam swoją twarz, goląc zarost i
odświerzając się.
Za bramką płatniczą po chwili udaje mi się złapać stopa.
Zatrzymuje się kierowca Volkswagenowego białego tira bez naczepy. Facet jest
Brazylijczykiem i jedzie właśnie na kierunek Salta. Nie no nie mogę uwierzyć w moje
szczęście. Jedziemy tylko jakieś 70-80/h tym autem ale mam mój transport. Facet
mówi że te nowe ciężarówki jadą do Peru, on następnie mówi, że ma na swej
drodze pare kobiet, pochodzi z Porto Alegre w Brazyli, ma 2kę dzieci.
Przemierzamy zielone pustkowia strasznie dziurawą drogą nr.16. Na szczęście mam
fotel amortyzowany. Dojeżdzamy po całym dniu jazdy do miasta Pampa. Tam on ma
widzieć się z tą kobietą, ja idę szukać miejsca na namiot które znajduje przy
drodze. W nocy wieje tak strasznie, że namiot ciężko zasnąć.
Rankiem przed
6.00 idę do mojego znajomego. Jem kanapki na stacji benzynowej. Ruszamy zaraz z
parkingu, wyczuwaj wyraźny zapach kobiet po jego ubiegłej nocy. Jedziemy przez
pustkowia z małymi domkami, wpasowanymi w drzewka i krzaki, ogromne pole z
tysiącami krów, idących na rzeź. Potem śpię długo jedziemy. Przejeżdzamy przez
miasteczka w jednym z nich produkuje się piękne wyroby z drewna i meble co
oglądamy z ciężarówki. Dojeżdzamy do drogi na Salta, do której miałem się udać,
lecz zmieniam zdanie, że jedzie na północ dalej do miasta San Salvador de
Jujuj. W północnej prowincji Argentyny Jujuj. Jedziemy więc tam do tego miasta,
zatrzymując się na parkingu stacji benzynowej poza centrum miasta.Adran mówi
mi, że jutro z samego rana o 6, wyjeżdza w kierunku Peru, przez wysokie góry
tutaj w Argentynie, jest przełęcz na 4500m Paso de Jama. Idę na stację,
otrzymuje bezproblemowo hasło do wifi i korzystam z darmowego neta ładując
baterie. Wieczorkiem, stawiam mój namiot na ścieżce za parkingiem dla kierowców.
Jest miejsce za jakiś kolejnym zakładem. Rano dowiaduje się od Adriana, że on i
jego koledzy nigdzie nie jadą bo na przełęczy granicznej spadł śnieg. Muszą
czekać wraz z innymi tirami na poprawę warunków. Postanawiam więc zaczekać, na
stacji spędzam prawie cały dzień na internecie. Dziewczyna która tam pracuje -
Jesica, stawia mi obiad. Pyszne mięso z kurczaka,sałatą i frytkami. Do tego
daje mi mała mapkę tej prowincji i poleca odwiedzenia Yala. Na trekking to
idealne miejsce. Wcześniej byłem bez totalnych planów teraz mam plan. Pytam
Adriana czy będą przjeżdzać przez przełęcz. Dostaję odpowiedź, że nie mają
pojęcia kiedy.
Pierwszy trekking w Andach
25 maj 2014 Niedziela
Żegnam się więc z
moim kierowcą Adrianem z którym przemierzyłem w dwa dni 850km, a w sumie już
tutaj w Ameryce płd. stopem 1450km. Robię tego samego dnia zakupy kupując
mięso, ser, dulce de leche, ciastka i wodę oraz pomidorki. Płacac ok 30peso.
Rankiem po spędzeniu nocki przy stacji benzynowej ruszam na głowną 4 pasmową
drogę. Nikt się nie chce zatrzymać, na piechotę krocze przed siebie obracając
się co chwilę probując złapać stopa. Koszmar jakiś, przejeżdza mnóstwo aut.
Sami orginalni Argentyńczycy, którze mają Cię gdzieś gdy stoisz z kciukiem
uniesionym w górę, dochodzę daleko za miasto, dopiero potem udaja mi się złapać
stopa nowiutkim czarnym suvem. Facet wręcza mi kokę w torebce, oczywiście nie
tą do wciągania tylko zielone liście koki, które wkłada się w ilości od 10-30
lub więcej za policzek. Pobudzają mocno i pomagają w wędrówce po górach dodając
sporo energii. Dostaję połowę woreczka. Opowiada mi, że do produkcji jednego
grama czystej kokainy potrzeba z 10kg liści. Wiezie mnie do mojego spotu
wypadowego w góry, miasteczko Yala. Za mostem mam iść w górę i po jakimś czasie
będę nad jeziorami - lagunas de Yala. Zwijam liście koki i wkładam za policzek,
ssam lekko, mają smak zielonej herbaty ale nie jest gorzki.
Wyposażony w
dopalacz wędruję drogą do góry przez zielony las, z tropikalnym klimatem,
lianami i roślinami. Następnie są skróty pomiędzy drogą, należy iść po stromej
ścieżce aby skrócić sobie drogę. Wyżej widać wyższe góry z mała warstwą śniegu.
Słyszę nadjeżdzające z dołu auto, postanawiam złapać gorskiego stopa. Wsiadam
po chwili do auta i jadę z parą do góry, dojeżdzamy do pierwszego z jezior.
Piękny widok na trawiaste zbocza gór a pod nimi jeziorko. Przyjeżdza następnie
na kremowym motorze obładowany sakwami, zarośnięty rudobrody facet. Dowiaduje
się od Niego o jego niesamowitej podróży motorem, przyjechał tutaj aż z Kanady!
Opowiada mi o swojej podróży, ma zamiar zrobić zakupy i obozować. Gdy odjeżdza
ja idę w górę ścieżką tam widzę stojący samochód z którego wydobywa się głośna
muzyka. Obok 2 chłopaków trzymających w ręce zakrwawione noże. Nie wiem czy mam
uciekać czy co. Okazuje się, że zarżneli tylko krowę która leży na ziemi. Obok
stoi kobieta z wiadrem gdzie spuszczają jej krew. Krowa zachorowała. No to po
zrobieniu fotki ruszam spowrotem nad jeziorko. Tam relaksuje się trochę,
następnie wracam i u brzegu jeziora spotykam ludzi których mijałem na ścieżce.
Pytam jednego z nich gdzie jest droga do drugiego jeziora, chłopak okazuje się
być przewodnikiem. Prowadzi mnie do jeziora i wypytuje o podróż. Jeziorko z
góry wygląda ładnie, otoczone dookoła przez wzgórza. Chcę przejść jutro stąd do
miejsca z wodami termalnymi - Thermas de Reyes oddalonych stąd o 18km. W oddali
widnieją górskie szczyty, żegnam się z moim nowo poznanym przewodnikiem.
Schodzę nad dół nad brzeg jeziora.
Niestety woda nie
robi wrażenia bo jest brudna, jacyś rybacy łowią ryby i rodzinka z dzieckiem
rozpala ognisko. Ja rozbijam mój namiot. Ebook pochłania mój wieczór. M nocy
jest chłodno co czuje mój wystawiony
poza śpiwór nos. Rankiem budzę się, w namiocie para z moich ust zamieniła się w
szron w namiocie w okolicy głowy. Po spakowaniu wszystkich rzeczy wychodząc z
namiotu wszędzie dookoła szron , zarówno na moim namiocie który pod jego
wpływem zmienił kolor z zielonego na szary. Ruszam drogą bezasfaltową na dół,
za mną żadnych aut. Schodzę w dolinę z rzeką, tam nabieram wodę ze strumyka i
gotuję moją owsiankę z bananami. Przekraczam z kolei most i tutaj droga pnie
się znów w górę, odpoczywam co jakiś czas już będąc wyżej. Po przejściu wielu
kilometrów i zakrętów przez zielony niegęsty las, docieram na przełęcz. Stąd
widoki na dużą zieloną dolinę i szczyty. Schodzę w dół kolejnymi zakrętami
mijając małe strumyki, nad lasem widać krążące w gorze sępy. Udaje mi się zejść
też paroma skrótami. Podczas trekkingu nie ma tutaj zupełnie nikogo. Po długim
schodzeniu w dół docieram do punktu widokowego nad termami i doliną o
przepięknych kolorach z płynącą w dole rzeką. Suszę tutaj namiot i jedząc
kanapki nad przepaścią. Potem niżej gdy schodzę jest malutki wodospad, tutaj
pełna kąpiel. Sprawdzam kieszeń i zauważam że nie mam mojego noża! Już wiem,
został ponad kilometr wyżej tam gdzie kroiłem kanapki.
Muszę wrócić
stromą ścieżką w górę, jedzie jakieś auto. Łapię stopa z chłopakiem i
dziewczyną o ciemnej barwie skóry. Opowiadam, że jadę znaleźć mój nóż.
Dojeżdzamy do miradoru i znajduję mój nóż. Chłopak jest żołnieżem, jedziemy do
Termów. Na moście oglądamy widoki, chce mi dać prezent. Jako żołnież ma zapasy
jedzenia specjalnie dla wojska. Dostaję od niego 2 paczki jedzenia dla
Argentyńskiej Armi, oraz paczkę jedzenia z USA o nazwie- MRE. Do tęgo naszywki
Argentyny i specjalnej jednostki - a los bravos de Malvinas. Zawożą mnie do
Yala skąd przyszedłem, miasteczko jest przy głównej drodzę skąd chcę
autostopować do pięknego miasta Purmamarca o której mi powiedziano. Żegnam się
z moimi nowimi znajomymi i dziękując za ok 1,5 kg wojskowego jedzenia. We
wiosce za rzeką rozbijam namiot.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz