czwartek, 6 listopada 2014

Wjazd w Hiszpańską część Pirenejów i zdobycie ich najwyższego szczytu


14 lipiec 2013 Niedziela

Pakuję namiot ruszam na gospodarstwo i pukam do drzwi aby podziękować. Tutaj miła kobieta i jej mąż którego poznałem wczoraj zapraszają mnie na śniadanie. Mam do wyboru, chleb z dżemem, wędliną albo musli. Pada na to ostatnie które smakuje przepysznie z gorącym mlekiem. Rozwawiamy jedząc wspólne śniadanko, potem mogę skorzystać z komputera i sprawdzić mapy google oraz fb. Ładuję telefon i baterię do aparatu. Potem zbieram się dziękując sympatycznej kolejnej rodzince. Ruszam na drogę główną i jadę teraz stopem do Saint Girons , tutaj małe zakupy w Lidlu. Bagietki, mortadella, żółty ser, ciastek 500g, czerwona papryka to podstawa zdrowego podróżowania jak dla mnie. Udaje mi się złapać stąd stopa jakąś totalnie zwykłą górską drogą którą nikt nie jedzie do Saint Beat  stąd kolejnym stopem jadę przez Fos która jest ostatnią Francuską miejscowością. Jadąc dokładnie moją wyznaczoną trasą przekroczyłem właśnie granicę z Hiszpanią;)! Pico de Aneto coraz bliżej. Zaczęły się już wąskie doliny ze stromymi zielonymi zboczami. Jadę dwoma typkami sluchamy Hip Hopu w aucie i dojeżdzamy do górskiej miejscowości Vielha. Jest to moja pierwsza mieścina w Hiszpanii, że w tym języku jak i po Francusku nie mówię z mojego telefonu znajduję zwrot do łapania stopa "usted a ...?" jestem już przygotowany do łapania i stopa w tym kraju. Leje tutaj deszcz, czekam pod marketem chyba z 30min aż przestanie padać, z tego względu że jest już wieczór idę ogarniać miejsce na namiot. Idę więc w górę drogą przez małe miasteczko i wyżej za spiralnym zakrętem wchodzę w wąską ścieżkę pomiędzy drzewa. Tam rozbijam namiot w mokrej trawie. Jestem skryty bezpiecznie od drogi.


Nie lubię się rzucać w oczy gdy rozbijam namiot, lepiej się zbunkrować i być nie widocznym. Kolacja w postaci kanapek z mięsem i papryką oraz podróbek mini snickersow które udało mi się przed chwilą kupić. Po idealnie przespanej nocce, wstaję jak zwykle leniwie koło 9.00 dopiero. Dziś świeci pięknie słońce, obok płynie woda w kanaliku betonowym. Rozkładam namiot do wyschnięcia, jak zwykle nie zajmuje to dłużej niż 15min do pełnego wyschnięcia tropiku i sypialni. Ruszam na drogę, idę za zakręt bo tu nikt się nie chce zatrzymać. Dopiero wyżej udaje mi się złapać stopa, zatrzymuje się miła i ładna kobieta pytam przez otwarte okno "Usted a Vialler?" ona że tak. Wsiadam i mówi po angielsku na szczęście. Gdy opowiadam że przybyłem tutaj autostopem to tak się podnieca że cały czas jest uśmiechnięta gdy słucha moich opowieści. Dojeżdzamy do tego malutkiego miasteczka, wysadza mnie zaraz za nim przy przydrożnej restauracji przed samą drogą gdzie muszę odbić aby dostać się teraz do miasteczka Benasque skąd mam zamiar udać się na Pico de Aneto. Idę więc przed most,tutaj tablica "Bienvenidos de la Provincia Huesca"


Na mostku łapię stopa, zatrzymuje się dziadek. Mówię "Hola, usted a Benasque?" Nic nie rozumiem co on do mnie mówi, ale chyba chce mi powiedzieć że jedzie tylko kawałek. Wsiadam więc i jedziemy, do pobliskiej wioski. Tam na górze mówię "gracias" i wysiadam, tą drogą nic nie jedzie. Jest totalnie pusta. Plecak przy poboczu i ja z wystawionym w górę kciukiem. Gdy przejeżdza parę aut, nie zatrzymują się niestety. Dopiero potem zatrzymuje się jakieś małżeństwo Francuzów i mnie zabierają piękną doliną z malym jeziorkiem aż do samego Benasque.
Jestem w miasteczku i ruszam do pobliskiego centrum informacji i biorę mapkę miasteczka i mapkę trekkingowym. Korzystam z darmowego wifi. Miasteczko jest piękne ze względu zbudowanych budynków z szarych drobnych zabytkowych kamieni. Na głównej ulicy idę w celu sprawdzenia sklepu sportowego i wypożyczenia raków na wędrówkę. Niestety teraz sklepy mają przerwę. Idę do sklepu, kupuję bułki, mięso, paprykę i ciasta oraz owsiankę i wodę. Jest o wiele taniej niż we Francji, już się cieszę, że jestem w Hiszpanii. Tak więc czekam siedząc sobie i jedząc kanapki. Zagadują do mnie jacyś Hiszpanie i Hiszpanki opowiadam im skąd jestem. Pada kolejne "cooo autostopem??" . Po otwarciu sklepu sportowego. Pytam właściciela czy mogę pożyczyć raki? - Tak nie ma problemu. Raki do moich butów będą wiązane. Dopasowujemy do mojego rozmiaru, następnie pytam o cenę. Po rozmowie i targowaniu się ustalamy cenę 6€ jedyne za 3 dni, do tego dostaję aluminiowy kijek trekkingowy. Spisujemy moje dane, dostaję kopię i telefon w razie kłopotów. Idę teraz koło centrum inf. I tam w pizzeri pytam czy mogę podładować moje baterie do aparatu i telefonu. Oni, że nie ma najmniejszego problemu. Babka pyta mnie czy chcę coś zamówić. Ja że nie mam za bardzo kasy na to, ale zamawiam tylko małą puszkę coli, za którą jak się potem okazuje nie muszę płacic. Tak to jest gdy się jest podróżnikiem wyruszającym z domu mającym zaledwie 1000€ na koncie bankowym. No teraz już o wiele mniej bo zeszło trochę aby się tutaj dostać po przejechaniu autostopem ok 2850km od miejsca z którego wyruszyłem czyli Piławy Dolnej.Dziś jest 14.07.2013 I minęło dokładnie 33 dni mojej podróży.Po podładowaniu baterii i przeczekaniu tutaj burzy i ulewy wyruszam szukać miejsca na namiot. Wruszam w górę miasta i na jego wylot, tam łapię stopa w górę doliny gdzie przebiega szlak. Dojeżdzam z kobietą i jej dzieckiem do przydrożnego hotelu, tutaj obok wyżej jest kemping malutki na zielonej trawie, cały czas leje i błyska się. Trzeba pamiętać, że w Pirenejach pogoda bardzo zmienną jest. Czekam w holu hotelowym, nawet dostaję hasło do wifi od jednego z klientów i surfuje po necie. Gdy ustaje trochę idę na zewnątrz i rozbijam namiot pod dużym drzewem. Posilam się i jak co wieczór po zmroku o latarce zapisuje wspomnienia, jest ona cholernie dobra, bo gdy ostatnio przełączałem na tryb dwóch diod led i zmniejszając moc wciąż miałem zielony wskaźnik baterii! Do jaskini koło Niaux bo tam na głównej diodzie zeszło jej sporo ale wciąż jest moc! Rankiem wcinam owsiankę i śmigam stąd ścieżką trekkingową która biegnie od hotelu w górę. Jest tam u góry mała restauracja.Stamtąd wąską ścieżką udaje się trawersem zbocza dalej w głąb doliny. Przekraczając liczne strumyki. Po lewiej pięknie widać dolinę a nad nią górskie skaliste szczyty. Droga schodzi w dół i jestem na drodze samochodowej. Niżej w dolinie zgodnie z mapą znajduję się tutaj szpital Benasque.















Stąd drogą przy strumyku udaję się w górę, następnie rozbieram sie do naga i kąpie w tym strumyku krystalicznej wody! Jest nawet ciepła! Ruszam dalej przez rozległą płaską dolinę z pastwiskiem krów, wyżej jest chatka i stoliki i jest to również przystanek autobusowy. Można tu dojechać z samego miasteczka Benasque, ale to nie dla mnie. Ja jadę stopem i z buta trekkingując. Tutaj już skąpa roślinność z małą ilością drzew iglastych. Teraz muszę dostać się do wyżej położonego schroniska - refugio de la Renclusa 2140m. Ruszam ścieżką mijając pojedynczych turystów, jest upalnie ciepło co daje się we znaki. Przede mną skaliste, strome zbocze. Ścieżka finalnie doprowadza mnie do schroniska. Piękny widok na drugą stronę doliny. Wchodzę do schroniska i pełno tu ludzi, ubranych w dobre markowe ciuchy, ze sprzętem wspinaczkowym. Mają nawet wifi tak więc dostaję hasło do neta i korzystam. Potem idę na zewnątrz. Tam po przeciwnej stronie jest jakaś grota z drzwiami, wyżej w głębi tej dolinki mały wodospad oraz łąka do niego prowadząca. Zgodnie z tym co czytałem wędrówkę na Pico de Aneto rozpoczyna się o 5 rano na latarkach idąć w górę. Rozbijam wieczorkiem namiot niedaleko wodospadu. I idę w miarę wcześnie spać.

Rano pobudka o 4.00 pakuję namiot o latarce i zaczynam schodzić w dół, przechodzę metalową kładką przez rzekę i jestem w schronisku. Pytam ile kosztuje śniadanie? -5€ odpowiada chłopak w recepcji. Płacę więc i mam do dyspozycji bufet. Czyli sobie sam nakładam bułeczek małych, ciastek, do tego dżemy i masła oraz mleko i kakao. Słodkie śniadanie to bomba energii na wędrówkę. Najadam się tyle ile jestem w stanie pomieścić. Do tego pakuję do kieszeni pare dżemików i ciastek na drogę. Jestem już ubrany w nieprzemakalne spodnie trekkingowe, polar i kurtkę. Zakładam czołówkę wraz i wraz z innymi turystami szykujemy się do wędrówki. Wszyscy dookoła świecą latarkami, u góry widać już pierwsze światełka osób które zaczęły już wędrówkę. Wszyscy ruszamy grupkami, ja oczywiście bez potem zagadują do mnie 2 ładne dziewczyny jak się okazuje  zaraz spotykam 2 dziewczyny Martę, jej ojca i koleżankę Ines.  Po Angielsku nie mówią za dobrze. Następnie wyżej dwóch braci Roman i Guillermo, przyjechali tutaj z Barcelony gdzie roman studiuje Architekturę. Wchodzimy stromym kamiemiennym zboczem. Potem już świta i wyłączamy latarki. Niestety jest szaro i pochmurnie. Dalej ukazuje się ogromna, stroma połać śniegu, wszyscy siadamy na kamieniach i zakładamy raki. Roman z bratem nie za bardzo mają jak bo idą w płytkich butach trekkingowych! Ja tam w moich mam cieplutko i sucho jak na razie. Idziemy jeden za drugim, dochodzi więcej osób, strome podejście, potem na skałach ponownie ściągamy raki. Widać wschodzące słońce lecz jest pomiędz czarnymi chmurami, czerwona barwa i skaliste szczyty w oddali sprawiają, że krajobraz to istny Mordor z Władcy Pierścieni. Schodzimy niżej i tutaj za granią jest wąska udeptana ścieżka po śniegu i lodowcu wyżej. Niektórzy przypinają się linami. Ja wędruję o rakach pomagając sobie kijkiem trekkingowych z moim 23kg plecakiem! Jestem jako jedyny tutaj z takim plecakiem. Zaczyna kropić deszcz, zakładam pokrowiec na plecak i kaptur na głowę. Idziemy dochodząc do piekielnie stromego podejścia. Jakoś daję radę. Potem już mniejsze nachylenie, zaczyna się mgła. Na górze odpoczywamy, tutaj trzeba przejść niebezpieczną skalną grań, jest tam jakiś facet który przymocował liny. Jesteśmy już prawie na szczycie. Roman robi zdjęcie gdy Marta i Ines całują mnie w oba policzki! Tak się zdobywa dach Pirenejów;). Zostawiam plecak i idziemy po kolei na czworakach i trzymając się liny. Udaje się wejść potem na skalną ścianę i jesteśmy na najwyższym szczycie Pico de Aneto 3404m zarazem najwyższa wysokość w całym moim życiu, no a do tego z dwwoma pięknymi całuśnymi Hiszpankami! Jest tutaj duży, metalowy krzyż. Wszystko niby fajnie, super ale jestem i tak totalnie rozczarowany, chciałem zobaczyć piękne widoki z dachu Pirenejów a jedyne co widzimy to mgła! No ale cóż pogody się nie wybiera a więc może innym razem mi się uda. Wracamy ponownie tą skalną granią, w dole niesamowita przepaść jak spadne to po mnie. Stajemy znów na śniegu. Roman z bratem podziwiają nasze wejście. Cieszymy się wspólnie z nowo poznanym kolegą Natxo który nam użyczył lin i teraz pora na wspólne zejście w dół idziemy po stromym zboczu. Ja postanawiam się zabawić, siadam na tyłku i jadę w dół z moim plecakiem. Hamuję butami i kijkiem. Oni mówią że jestem szalony. Cóż pewnie mają rację, ale jak się potem okazuje kawałek niżej po mniej stromym zboczu wszyscy siadają i jedziemy na dół na tyłkach urządzając wyścigi i robiąc zdjęcia ;).





















 No mój szalony pomysł się jednak spodobał. Niżej gdy idziemy w dół potykam się w rakach bo stanąłem na kamień i strzela mi kostka lekko, boli cholernie myśle "no to kurwa pozamiatane". Oni pogbiegają do mnie i pytają czy wszystko w porządku? Ja milczę stękając, gdy ból ustępuje staje i naciągam ścięgno kostki w przeciwnym kierunku. Na szczęście wszystko ok. Mogę dalej iść, a przeklinam te raki i kamienie. Ściągam je i idę bez nich. Nagle rozpętuje burza, walą pioruny i lekko pada znowu. No to pogoda nam się trafiła na prawdę, ale za to jaka przygoda. Od razu przyśpieszamy tempo i schodzimy już po niżej granicy śniegu tym razem idąć w dół doliny w całkiem innym kierunku. Potem już przekraczamy rzeczki i przechodzimy wśród kamiennych głazów i skał. Tak jakby obkrążamy ten masyw. Potem zaczyna walić grad! Poteżne chyba o śrędnicy 2cm kule walą z nieba. Dziewczyny piszczą i uciekają. Ja dostaję pare razy w głowę co jest cholernie bolesne. Chowam się pod skałą, na szczęście nie trwa to długo. Ale uderzenia jeszcze czuję na łepetynie. Okazuje się źe za wzgórzem już w dole jest schronisko La Renclusa. Coż za nie fart, że złapało nas przed samym schroniskiem. Po całym dniu wędrówki,przemoczeni docieramy do niego ok 16.00. Wejście zajeło nam jakieś 6h i zejście 4,5h z tego co pamiętam. 



W restauracji jem moje kanapki i rozmawiamy. Potem przebieram ciuchy i rozwieszam je do wysuszenia na kaloryferze. Zostaję zaproszony przez Braci do Barcelony, na imprezy itp. Dziewczyny też mówią że jakbym był w ich rejonie to abym dał znaka. Żegnam się z całą ekipą i do zobaczenia. Ja zostaję dalej susząc się po tej ekstremalnej wyprawie. Postanawiam ruszyć rano. Na hotel tu mnie nie stać a więc wypatruję miejsce na nocleg. Za tym małą łączka z pasającymi się osłami jest grota z metalowymi drzwiami. Tak więc po częściowym wysuszeniu rzeczy, przechodzę rzekę i udaję się na drugą stronę. Otwieram metalowe drzwi i ukazuje mi się ołtarzyk Matki Boskiej i kwiaty. Miejsce na nocleg idealne i nie będzie tak zimno jak w namiocie. Rozkładam matę i śpiwór i padam ze zmęczenia ale jakże szczęśliwy po zdobyciu dachu Pirenejów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz