14 lipiec 2013 Niedziela
Pakuję namiot ruszam na gospodarstwo i pukam do drzwi aby podziękować. Tutaj miła kobieta i jej mąż którego poznałem wczoraj zapraszają mnie na śniadanie. Mam do wyboru, chleb z dżemem, wędliną albo musli. Pada na to ostatnie które smakuje przepysznie z gorącym mlekiem. Rozwawiamy jedząc wspólne śniadanko, potem mogę skorzystać z komputera i sprawdzić mapy google oraz fb. Ładuję telefon i baterię do aparatu. Potem zbieram się dziękując sympatycznej kolejnej rodzince. Ruszam na drogę główną i jadę teraz stopem do Saint Girons , tutaj małe zakupy w Lidlu. Bagietki, mortadella, żółty ser, ciastek 500g, czerwona papryka to podstawa zdrowego podróżowania jak dla mnie. Udaje mi się złapać stąd stopa jakąś totalnie zwykłą górską drogą którą nikt nie jedzie do Saint Beat stąd kolejnym stopem jadę przez Fos która jest ostatnią Francuską miejscowością. Jadąc dokładnie moją wyznaczoną trasą przekroczyłem właśnie granicę z Hiszpanią;)! Pico de Aneto coraz bliżej. Zaczęły się już wąskie doliny ze stromymi zielonymi zboczami. Jadę dwoma typkami sluchamy Hip Hopu w aucie i dojeżdzamy do górskiej miejscowości Vielha. Jest to moja pierwsza mieścina w Hiszpanii, że w tym języku jak i po Francusku nie mówię z mojego telefonu znajduję zwrot do łapania stopa "usted a ...?" jestem już przygotowany do łapania i stopa w tym kraju. Leje tutaj deszcz, czekam pod marketem chyba z 30min aż przestanie padać, z tego względu że jest już wieczór idę ogarniać miejsce na namiot. Idę więc w górę drogą przez małe miasteczko i wyżej za spiralnym zakrętem wchodzę w wąską ścieżkę pomiędzy drzewa. Tam rozbijam namiot w mokrej trawie. Jestem skryty bezpiecznie od drogi.
Nie lubię się
rzucać w oczy gdy rozbijam namiot, lepiej się zbunkrować i być nie widocznym.
Kolacja w postaci kanapek z mięsem i papryką oraz podróbek mini snickersow
które udało mi się przed chwilą kupić. Po idealnie przespanej nocce, wstaję jak
zwykle leniwie koło 9.00 dopiero. Dziś świeci pięknie słońce, obok płynie woda
w kanaliku betonowym. Rozkładam namiot do wyschnięcia, jak zwykle nie zajmuje
to dłużej niż 15min do pełnego wyschnięcia tropiku i sypialni. Ruszam na drogę,
idę za zakręt bo tu nikt się nie chce zatrzymać. Dopiero wyżej udaje mi się
złapać stopa, zatrzymuje się miła i ładna kobieta pytam przez otwarte okno
"Usted a Vialler?" ona że tak. Wsiadam i mówi po angielsku na
szczęście. Gdy opowiadam że przybyłem tutaj autostopem to tak się podnieca że
cały czas jest uśmiechnięta gdy słucha moich opowieści. Dojeżdzamy do tego
malutkiego miasteczka, wysadza mnie zaraz za nim przy przydrożnej restauracji
przed samą drogą gdzie muszę odbić aby dostać się teraz do miasteczka Benasque
skąd mam zamiar udać się na Pico de Aneto. Idę więc przed most,tutaj tablica
"Bienvenidos de la Provincia Huesca"
Na mostku łapię
stopa, zatrzymuje się dziadek. Mówię "Hola, usted a Benasque?" Nic
nie rozumiem co on do mnie mówi, ale chyba chce mi powiedzieć że jedzie tylko
kawałek. Wsiadam więc i jedziemy, do pobliskiej wioski. Tam na górze mówię
"gracias" i wysiadam, tą drogą nic nie jedzie. Jest totalnie pusta.
Plecak przy poboczu i ja z wystawionym w górę kciukiem. Gdy przejeżdza parę
aut, nie zatrzymują się niestety. Dopiero potem zatrzymuje się jakieś
małżeństwo Francuzów i mnie zabierają piękną doliną z malym jeziorkiem aż do
samego Benasque.
Jestem w
miasteczku i ruszam do pobliskiego centrum informacji i biorę mapkę miasteczka
i mapkę trekkingowym. Korzystam z darmowego wifi. Miasteczko jest piękne ze
względu zbudowanych budynków z szarych drobnych zabytkowych kamieni. Na głównej
ulicy idę w celu sprawdzenia sklepu sportowego i wypożyczenia raków na
wędrówkę. Niestety teraz sklepy mają przerwę. Idę do sklepu, kupuję bułki,
mięso, paprykę i ciasta oraz owsiankę i wodę. Jest o wiele taniej niż we
Francji, już się cieszę, że jestem w Hiszpanii. Tak więc czekam siedząc sobie i
jedząc kanapki. Zagadują do mnie jacyś Hiszpanie i Hiszpanki opowiadam im skąd
jestem. Pada kolejne "cooo autostopem??" . Po otwarciu sklepu
sportowego. Pytam właściciela czy mogę pożyczyć raki? - Tak nie ma problemu.
Raki do moich butów będą wiązane. Dopasowujemy do mojego rozmiaru, następnie
pytam o cenę. Po rozmowie i targowaniu się ustalamy cenę 6€ jedyne za 3 dni, do
tego dostaję aluminiowy kijek trekkingowy. Spisujemy moje dane, dostaję kopię i
telefon w razie kłopotów. Idę teraz koło centrum inf. I tam w pizzeri pytam czy
mogę podładować moje baterie do aparatu i telefonu. Oni, że nie ma
najmniejszego problemu. Babka pyta mnie czy chcę coś zamówić. Ja że nie mam za
bardzo kasy na to, ale zamawiam tylko małą puszkę coli, za którą jak się potem
okazuje nie muszę płacic. Tak to jest gdy się jest podróżnikiem wyruszającym z
domu mającym zaledwie 1000€ na koncie bankowym. No teraz już o wiele mniej bo
zeszło trochę aby się tutaj dostać po przejechaniu autostopem ok 2850km od
miejsca z którego wyruszyłem czyli Piławy Dolnej.Dziś jest
14.07.2013 I minęło dokładnie 33 dni mojej podróży.Po podładowaniu
baterii i przeczekaniu tutaj burzy i ulewy wyruszam szukać miejsca na namiot.
Wruszam w górę miasta i na jego wylot, tam łapię stopa w górę doliny gdzie
przebiega szlak. Dojeżdzam z kobietą i jej dzieckiem do przydrożnego hotelu,
tutaj obok wyżej jest kemping malutki na zielonej trawie, cały czas leje i
błyska się. Trzeba pamiętać, że w Pirenejach pogoda bardzo zmienną jest. Czekam
w holu hotelowym, nawet dostaję hasło do wifi od jednego z klientów i surfuje
po necie. Gdy ustaje trochę idę na zewnątrz i rozbijam namiot pod dużym
drzewem. Posilam się i jak co wieczór po zmroku o latarce zapisuje wspomnienia,
jest ona cholernie dobra, bo gdy ostatnio przełączałem na tryb dwóch diod led i
zmniejszając moc wciąż miałem zielony wskaźnik baterii! Do jaskini koło Niaux
bo tam na głównej diodzie zeszło jej sporo ale wciąż jest moc! Rankiem wcinam
owsiankę i śmigam stąd ścieżką trekkingową która biegnie od hotelu w górę. Jest
tam u góry mała restauracja.Stamtąd wąską ścieżką udaje się trawersem zbocza
dalej w głąb doliny. Przekraczając liczne strumyki. Po lewiej pięknie widać
dolinę a nad nią górskie skaliste szczyty. Droga schodzi w dół i jestem na
drodze samochodowej. Niżej w dolinie zgodnie z mapą znajduję się tutaj szpital
Benasque.
Stąd drogą przy
strumyku udaję się w górę, następnie rozbieram sie do naga i kąpie w tym
strumyku krystalicznej wody! Jest nawet ciepła! Ruszam dalej przez rozległą
płaską dolinę z pastwiskiem krów, wyżej jest chatka i stoliki i jest to również
przystanek autobusowy. Można tu dojechać z samego miasteczka Benasque, ale to
nie dla mnie. Ja jadę stopem i z buta trekkingując. Tutaj już skąpa roślinność
z małą ilością drzew iglastych. Teraz muszę dostać się do wyżej położonego
schroniska - refugio de la Renclusa 2140m. Ruszam ścieżką mijając pojedynczych
turystów, jest upalnie ciepło co daje się we znaki. Przede mną skaliste, strome
zbocze. Ścieżka finalnie doprowadza mnie do schroniska. Piękny widok na drugą stronę
doliny. Wchodzę do schroniska i pełno tu ludzi, ubranych w dobre markowe
ciuchy, ze sprzętem wspinaczkowym. Mają nawet wifi tak więc dostaję hasło do
neta i korzystam. Potem idę na zewnątrz. Tam po przeciwnej stronie jest jakaś
grota z drzwiami, wyżej w głębi tej dolinki mały wodospad oraz łąka do niego
prowadząca. Zgodnie z tym co czytałem wędrówkę na Pico de Aneto rozpoczyna się
o 5 rano na latarkach idąć w górę. Rozbijam wieczorkiem namiot niedaleko
wodospadu. I idę w miarę wcześnie spać.
Rano pobudka o
4.00 pakuję namiot o latarce i zaczynam schodzić w dół, przechodzę metalową
kładką przez rzekę i jestem w schronisku. Pytam ile kosztuje śniadanie? -5€
odpowiada chłopak w recepcji. Płacę więc i mam do dyspozycji bufet. Czyli sobie
sam nakładam bułeczek małych, ciastek, do tego dżemy i masła oraz mleko i
kakao. Słodkie śniadanie to bomba energii na wędrówkę. Najadam się tyle ile
jestem w stanie pomieścić. Do tego pakuję do kieszeni pare dżemików i ciastek
na drogę. Jestem już ubrany w nieprzemakalne spodnie trekkingowe, polar i
kurtkę. Zakładam czołówkę wraz i wraz z innymi turystami szykujemy się do
wędrówki. Wszyscy dookoła świecą latarkami, u góry widać już pierwsze światełka
osób które zaczęły już wędrówkę. Wszyscy ruszamy grupkami, ja oczywiście bez
potem zagadują do mnie 2 ładne dziewczyny jak się okazuje zaraz spotykam 2 dziewczyny Martę, jej ojca i
koleżankę Ines. Po Angielsku nie mówią
za dobrze. Następnie wyżej dwóch braci Roman i Guillermo, przyjechali tutaj z
Barcelony gdzie roman studiuje Architekturę. Wchodzimy stromym kamiemiennym
zboczem. Potem już świta i wyłączamy latarki. Niestety jest szaro i pochmurnie.
Dalej ukazuje się ogromna, stroma połać śniegu, wszyscy siadamy na kamieniach i
zakładamy raki. Roman z bratem nie za bardzo mają jak bo idą w płytkich butach
trekkingowych! Ja tam w moich mam cieplutko i sucho jak na razie. Idziemy jeden
za drugim, dochodzi więcej osób, strome podejście, potem na skałach ponownie
ściągamy raki. Widać wschodzące słońce lecz jest pomiędz czarnymi chmurami,
czerwona barwa i skaliste szczyty w oddali sprawiają, że krajobraz to istny
Mordor z Władcy Pierścieni. Schodzimy niżej i tutaj za granią jest wąska
udeptana ścieżka po śniegu i lodowcu wyżej. Niektórzy przypinają się linami. Ja
wędruję o rakach pomagając sobie kijkiem trekkingowych z moim 23kg plecakiem!
Jestem jako jedyny tutaj z takim plecakiem. Zaczyna kropić deszcz, zakładam
pokrowiec na plecak i kaptur na głowę. Idziemy dochodząc do piekielnie stromego
podejścia. Jakoś daję radę. Potem już mniejsze nachylenie, zaczyna się mgła. Na
górze odpoczywamy, tutaj trzeba przejść niebezpieczną skalną grań, jest tam
jakiś facet który przymocował liny. Jesteśmy już prawie na szczycie. Roman robi
zdjęcie gdy Marta i Ines całują mnie w oba policzki! Tak się zdobywa dach
Pirenejów;). Zostawiam plecak i idziemy po kolei na czworakach i trzymając się
liny. Udaje się wejść potem na skalną ścianę i jesteśmy na najwyższym szczycie
Pico de Aneto 3404m zarazem najwyższa wysokość w całym moim życiu, no a do tego
z dwwoma pięknymi całuśnymi Hiszpankami! Jest tutaj duży, metalowy krzyż.
Wszystko niby fajnie, super ale jestem i tak totalnie rozczarowany, chciałem
zobaczyć piękne widoki z dachu Pirenejów a jedyne co widzimy to mgła! No ale
cóż pogody się nie wybiera a więc może innym razem mi się uda. Wracamy ponownie
tą skalną granią, w dole niesamowita przepaść jak spadne to po mnie. Stajemy
znów na śniegu. Roman z bratem podziwiają nasze wejście. Cieszymy się wspólnie
z nowo poznanym kolegą Natxo który nam użyczył lin i teraz pora na wspólne
zejście w dół idziemy po stromym zboczu. Ja postanawiam się zabawić, siadam na
tyłku i jadę w dół z moim plecakiem. Hamuję butami i kijkiem. Oni mówią że
jestem szalony. Cóż pewnie mają rację, ale jak się potem okazuje kawałek niżej
po mniej stromym zboczu wszyscy siadają i jedziemy na dół na tyłkach urządzając
wyścigi i robiąc zdjęcia ;).
No mój szalony pomysł się jednak spodobał.
Niżej gdy idziemy w dół potykam się w rakach bo stanąłem na kamień i strzela mi
kostka lekko, boli cholernie myśle "no to kurwa pozamiatane". Oni
pogbiegają do mnie i pytają czy wszystko w porządku? Ja milczę stękając, gdy
ból ustępuje staje i naciągam ścięgno kostki w przeciwnym kierunku. Na
szczęście wszystko ok. Mogę dalej iść, a przeklinam te raki i kamienie. Ściągam
je i idę bez nich. Nagle rozpętuje burza, walą pioruny i lekko pada znowu. No
to pogoda nam się trafiła na prawdę, ale za to jaka przygoda. Od razu
przyśpieszamy tempo i schodzimy już po niżej granicy śniegu tym razem idąć w
dół doliny w całkiem innym kierunku. Potem już przekraczamy rzeczki i
przechodzimy wśród kamiennych głazów i skał. Tak jakby obkrążamy ten masyw.
Potem zaczyna walić grad! Poteżne chyba o śrędnicy 2cm kule walą z nieba.
Dziewczyny piszczą i uciekają. Ja dostaję pare razy w głowę co jest cholernie
bolesne. Chowam się pod skałą, na szczęście nie trwa to długo. Ale uderzenia
jeszcze czuję na łepetynie. Okazuje się źe za wzgórzem już w dole jest
schronisko La Renclusa. Coż za nie fart, że złapało nas przed samym
schroniskiem. Po całym dniu wędrówki,przemoczeni docieramy do niego ok 16.00.
Wejście zajeło nam jakieś 6h i zejście 4,5h z tego co pamiętam.
W restauracji
jem moje kanapki i rozmawiamy. Potem przebieram ciuchy i rozwieszam je do
wysuszenia na kaloryferze. Zostaję zaproszony przez Braci do Barcelony, na
imprezy itp. Dziewczyny też mówią że jakbym był w ich rejonie to abym dał
znaka. Żegnam się z całą ekipą i do zobaczenia. Ja zostaję dalej susząc się po
tej ekstremalnej wyprawie. Postanawiam ruszyć rano. Na hotel tu mnie nie stać a
więc wypatruję miejsce na nocleg. Za tym małą łączka z pasającymi się osłami
jest grota z metalowymi drzwiami. Tak więc po częściowym wysuszeniu rzeczy,
przechodzę rzekę i udaję się na drugą stronę. Otwieram metalowe drzwi i ukazuje
mi się ołtarzyk Matki Boskiej i kwiaty. Miejsce na nocleg idealne i nie będzie
tak zimno jak w namiocie. Rozkładam matę i śpiwór i padam ze zmęczenia ale
jakże szczęśliwy po zdobyciu dachu Pirenejów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz