czwartek, 30 lipca 2015

Bucaramanga i Santa Marta


1 lipiec 2015 Środa

Rankiem od kobiety która pozwoliła mi rozbić namiot pod wejściem dostałem na śniadanie arepę z jajkiem i kawę;). Z jej synem udałem się na piechotę do miasta San Gil gdzie w restauracji udało mi się kupić mały woreczek z mrówkami "Culonas" które są suszone i doprawiane solą. Znajomy po odprowadzeniu mnie do centrum poszedł na stację benzynową gdzie pracuje ja natomiast na mały dworzec autobusowy skąd kupiłem bilet na autobus do Curiti gdzie znajduje się jaskinia "la vaca". Na placyku po ogarnięciu darmowego wifi poszedłem do biura z wycieczkami gdzie zaprezentowano mi tą jaskinie i jak się okazało na zdjęciach pełno wody w środku i błota. Zwiedzenie jaskini to 2 h z przewodnikiem za które trzeba zapłacić 25 tys peso no i przeprawiać się przez wodę a nawet w niej zanurzać aby przejść, tak więc zabranie mojego aparatu odpada. Postanawiam, że udam się tam sam bo jest to niedaleko i chcę zobaczyć dokąd da się wejść. Po chwili zjawia się pod biurem dziadek skąpo ubrany, kobieta organizująca wycieczki mówi mi, że on może pokazać mi gdzie jest wejście do jaskini. Ruszam z lokalnym dziadkiem na dół miasteczka i skręcamy w drogę a potem przechodzimy przez małe zielone pole dochodząc do drzew w środku których ukazuje się kamienna ścieżka do jaskini. Aby tam wejść trzeba zejść po drabinie. Na dole okazuje się, że jest woda zmieszana z błotem także robię tylko zdjęcia w tym miejscu i wychodzę. Jaskinia jak mówi starzec jest bardzo długa gdy się wejdzie to można iść do jej końca i spowrotem i zajmuje to cały dzień. Są tutaj jeszcze inne jaskinie i również bardzo długie u kręte ale ja postanawiam odpuścić sobie zwiedzanie jaskiń i udać się do tego kanionu Chicamocha który znajduje się na drodze do miasta Bucaramanga.

San Gil - mrówki culonas

Plac w Curiti

wejście do krowiej jaskini 

woda woda i woda

jemy mrówki omnomnomnom 

Dziękuję dziadkowi za przyprowadzenie mnie do jaskini i łapię po chwili stopa z wylotu z facetem który jedzie krętą i pylistą drogą aby nie płacic przejazd główną bo tu w Kolumbii tak jak i w Ekwadorze drogi są płatne. Dojeżdzam do strasznie kijowego miejsca bo do jakiejś zatoczki na zadupiu i jestem trochę głodny to postanawiam spróbować te gigantyczne mrówki "culonas" które zakupiłem. Są całkiem smaczne i przyprawione dużą ilością soli a co do smaku to nie ma porównania do jakiegoś typu jedzenia czy przekąsek po prostu smakują jak mrówki ;). Z tego miejsca w którym jestem raczej bym stopa nie złapał ale ratuje mnie wyjeżdzająca z drogi obok taksówka którą nieodpłatnie dojeżdzam do następnego miasteczka. Wysiadłem na stacji benzynowej ale po chwili poszedłem coś przekąsić bo mrówki mi się skończyły. Gdy posilałem się empanadami z mięsem to nadjechał samochód osobowy z którego wysiadł mężczyzna wraz z kobietą których zapytałem o kierunek na Bucaramanga. Okazało się, że właśnie tam jadą i mogę z nimi się zabrać wsiadam więc i jedziemy. Za jakiś czas zaczyna się piękny kanion o różnych kolorach, wysiadamy parę razy i robimy zdjęcia z kilku punktów widokowych a potem z głównego gdzie jest teren parku narodowego "chicamocha" wraz z górą i "teleferico" czyli kolejką linową. Wcześniej tak się zastawiałem nad tym gdy tutaj dojadę to zostanę może na noc rozbijając mój namiot ale jakoś teraz ze względu na mnóstwo turystów i płatne wejście odechciało mi się kempingu i chcę dojechać do Bucaramanga gdzie mam ogarnięty couchsurfing u tej dziewczyny Michelle. Dzwonię do niej i informuję iż jestem w drodze do jej miasta i że powinienem być za godzinę. Pytam czy jest wolna teraz i czy nie jest problemem jak przyjadę niedługo ale ona odpowiada, że mogę wpadać do Floridablanca bo tam mieszka i jest to zaraz przy Bucaramanga. Zjeżdzamy na dół kanionu który jest w tym miejscu porośnięty mnóstem kaktusów i wtedy zaczynam czuć wysoką temperaturę tutaj panującą. Moi znajomi wysadzają mnie na stacji benzynowej koło centrum hadlowego w dzielnicy Floridablanca - Cañaveral. Dzwonię do Michelle i mówię iż jestem we wskazanym miejscu przy galerii handlowej i za jakiś czas przyjeżdza po mnie taksówką i tu się z nią witam i jej malutką chrześnicą. Dojeżdzamy do jej domu którym okazują się być te chronione budynki mieszkalne wyglądające na strefę dla bogaczy. Michelle opiekuje się dziś swoją mała chrześnicą a na co dzień jest studentką marketingu i kończy w tym roku. Okazało się, że zna mojego przyjaciela João którego poznałem w Zipaquira i zjawił się tutaj w Bucaramanga przede mną i byli nawet razem z innymi couchsurfurami na imprezie ;). Moja nowa znajoma ugotowała pyszny obiad w postaci brokułów z kurczakiem i ziemniakami które przypomniały mi o Polsce i o tym jak bardzo tęsknie za naszymi tradycyjnymi Polskimi potrawami. Po południu poznałem siostrę Michelle, która pracuje w restauracji jako kucharka i jak się okazało podróżowała też jakiś czas temu autostopem i była w Arequipa w Peru gdzie poznała mężczyznę. Teraz już wiem skąd jej ta mała córeczka się wzięła :) Wieczorem udałem się z moją hostką do części Floridablanca i spróbowaliśmy mięso z grilla z ziemniaczkiem oraz słodkie wafle "oblea" ze skondensowanym mlekiem i owocami które smakowały przepysznie. Kupiliśmy również banany, papaję oraz szpinak bo manm zamiar zaprezentować co ja jadam z reguły ;). Po powrocie do domu zapoznałem się z bratem sióstr - Carlosem z którym mieszkają i którego pokój będę zajmował.
kanion Chicamocha


2 - 6 lipiec 2015 Couchsurfing w Floridablanca


Kolejnego dnia rankiem po Michelle zachwalała owsiankę którą przyrządziłem a potem po południu na obiad arepy ze szpinakiem ;). Udaliśmy się do miasta Bucaramanga aby zwiedzić trochę i zobaczyłem z nią pare Kościołów, placy i parków bo Bucaramanga jest zwana miastem parków. Gdzieś w centrum kupiłem ponownie woreczek z chrupiącymi mrówkami "Culonas" po wypiciu wspólnie piwka zawitaliśmy do kolejnego parku i tym razem z magicznie zmieniającymi się kolorowymi światłami. 
Park w Bucaramanga



tutaj w Kolumbii nie tylko mrówki są nazywane Culonas ale także kobiety z dużym tyłkiem ;)

ponownie mrówki

gigantyczna mrówka Culona

omnomnomnom
W sobotę wieczorem pojechaliśmy autobusem do Giron kolejnego miasteczka koło Bucaramanga gdzie przywitały nas budynki pomalowane na biało, piękny plac z palmami oraz Bazylijka w której właśnie była odprawiana msza. Spacerowaliśmy zwiedzając kolejne uliczki i oglądając architekturę oraz w jednej z tańszych restauracji zamówiliśmy tradycyjne Kolumbijskie danie "fritanga" czyli talerz różnych smażonych mięs z ziemniaczkami i juką popijając przy tym piwo zmieszane z oranżadą "refajo". Na deser lody "raspado" które przyrządza się dość nietypowo bo jest to zmieszany lód polany różnego rodzajami smakami i słodkim skondensowanym mlekiem oraz kilkoma owocami za jedyne 2000 peso. 


ziemniaczka?

fritanga czyli bomba tłuszczowa
W niedzielę Michelle zabrała mnie do miejsca zwanego "mesa de los santos" jest to miejsce znajdujące się niedaleko Bucaramanga. Trzeba dojechać najpierw do Piedecuesta a stamtąd z malutkiego terminalu kupić autobus do wioski Los Santos. Jedzie się krętą drogą wysoko w górę a szczególnie zabawnie gdy siedzi się na tyle latając na zakrętach. Teren ten na górze jest już płaski i jest tu znacznie chłodniej niż w Bucaramanga. Zwiedziliśmy wspólnie park z motylami, mercado campesino oraz dojeżdzając stopem do punktu widokowego na cały kanion Chicamocha. Stamtąd na piechotę udaliśmy się do głównego punktu gdzie biegnie kolejka linowa i podziwialiśmy widoki na całą okolicę i jedząc bocadillo de guayaba. Spowrotem wróciliśmy taksówką bo gdyby płacić za busa i tak w sumie na to samo by wyszło i musielibyśmy czekać ponad godzinę. 

ujeżdzam dinozaura




drzemka

Los Santos



obcieli jej ręce za pokazywanie cycków ! Uważać dziewczyny :P

kolejka linowa nad kanionem Chicamocha



Kanion Chicamocha


Gringo i kanion Chicamocha

pióro musi być
W poniedziałek z rana zacząłem przeglądać rzeczy które chcę zostawić a które zabrać ze sobą na dalszą wyprawę. Szukaliśmy z Michelle w centrum handlowym maty do spania dla mnie bo chciałem zostawić tą moją matę samopompującą ale potem zdecydowałem się, że ją też zabiorę wraz z namiotem. Zostawiłem do przechowania mój ciężki ponad 2 kg śpiwór, polar, spodnie przeciwdeszczowe, 2 garnki, parę pamiątek i mój pamiętnik w którym ostatnio i tak nic nie zapisywałem a więc nie chce mi się go targać dodatkowo. Szukałem w centrum handlowym maty do spania coś w rodzaju pianki ale ostatecznie zrezygnowałem bo wole moją matę samopompującą co prawda z dziurami ale komfort myślę o niebo lepszy także będę ją targał przez jakiś czas a jak mi będzie za ciężko to ją wyrzuce po drodze. Wieczorem Michelle udaje się wraz ze mną do miasta aby odprowadzić mnie na busa którym mam dojechać za miasto Bucaramanga do Rio Negro. Na przystanku żegnam się z moją przyjaciółką i do zobaczenia pod koniec tego roku albo w styczniu bo planuję wrócić po Meksyku tutaj do Ameryki Płd. ze względu na podróż do Patagonii. Autobus zawozi mnie do miasteczka Rio Negro i wysiadam na stacji koło stacji benzynowej która okazuje się być totalną porażką bo nie dość, że mała to jeszcze jest po drugiej stronie ulicy a więc w przeciwnym kierunku gdzie się udaję i nawet nic tu nie wjeżdza aby zatankować. Czekam ponad godzinę ale nic z tego to też szukam miejsca na namiot i pytam na wylocie z miasteczka w jednym z domków o rozbicie namiotu lecz kobieta każe mi poczekać pół godziny na powrót właściciela budynku to będę mógł się dowiedzieć. Pytam w kolejnym domku to tam jeden facet mówi mi abym zszedł na dół nad rzekę gdzie jest sporo miejsca, patrzę w dół i rzeczywiście wygląda spokojnie tutaj. Mam zejść do małego domku i tam zapytać miłej kobiety o pozwolenie a jutro z rana jedzie jego brat na jakąś myjnie autobusem przed godziną 6;00 i jak chcę to będę mógł się zabrać. Miejsce tutaj na wylocie okazało się totalnie do dupy bo z przebiegającej tutaj podwójnej ciągłej i pobliskiego zakrętu nje da rady nic zatrzymać. Schodzę na dół do wskazanego przez Kolumbijczyka domku i widzę, że to jakaś mała restauracyjka jest a w środku w pomieszczeniu siedzi kobieta na bujanym fotelu i pytam jej czy mógłbym tutaj rozbić namiot na jedną noc bo jestem podróżnikiem z Polski i polecono mi abym z nią porozmawiał. Kobieta pyta męża o pozwolenie i gdy ten wyraża zgodę zaczynam rozbijanie namiotu na posadzce pod dachem restauracji ale w międzyczasie przychodzi jakaś młoda sąsiadka kobiety i każą mi usiąść i opowiadać tak więc troszkę siedzę z nimi a potem idę spać bo jutro wcześnie wstaję i chciałbym dojechać do Santa Marta. Poza tym jak już wcześniej się umówiłem z moją przyjaciółką Bibianą którą poznałem w Zipaquira, że zobaczymy się nad Morzem Karaibskim przed moją podróżą do Panamy.

7 lipiec 2015 wtorek

Zebrałem się przed 6;00 i udałem na górę przy głównej drodze do tego domku skąd miałem pojechać autobusem do tej myjni ale facet jednak nie jechał to poszedłem sobie na dół drogi cofając się do miejsca w którym było bardziej płasko. Poczułem, że tutaj i tak nic się nie zatrzyma a polecono mi następną miejscowość gdzie jest więcej samochodów i lepsza stacja benzynowa - El Playon to zdecydowałem się nie tracić czasu i zajechać tam autobusem. Gdy podjechał wsiadłem i zapłaciłem ponad 3000 peso za przejazd ale było warto bo w miasteczku udało mi się znaleźć zaraz autostop po zapytaniu faceta z pickupa wraz z żoną i od razu mi odpowiedzieli, że chętnie mnie zabiorą i zaprosili na śniadanie na empanadę z mięsem i oranżandę - jakby wiedzieli, że nic nie jadłem ;).

Okazalo się, że jadą na swoje gospodarstwo do miasteczka San Alberto jakąś godzinę drogi stąd. Oboje mówią po Angielsku ale i tak rozmawiałem z nimi po Hiszpańsku bo po pierwsze nie lubię jakoś gadać po Angielsku z ludźmi Amerki Południowej jakoś to mi nie pasuje i nie brzmi a po drugie zawsze jest to okazja do nauki czegoś nowego po Hiszpańsku. Facet jest dziany bo pracował dla rafinerii naftowych i podróżował też z tego względu po Boliwii i Peru i po innych krajach w celach turystycznych. Jako małżeństwo mają dwójkę synów i chcą zapraszać obcokrajowców do siebie domu i oferować im jedzenie i miejsce do spania wzamian za naukę czy praktykę języka Angielskiego z ich dziećmi. Polecam im z tego względu Couchsurfing przez który mogą zaprosić mnóstwo ludzi. Dojeżdzamy do tego miasteczka gdzie wysadzają mnie na stacji benzynowej i wręczają 20 000 peso czyli 28 zł!! Udaje mi się złapać kolejnego stopa pytając jedną parę czy jadą w kierunku Santa Marta? - Tak. Wsiadam do auta i jedziemy rozmawiając o mojej podróży, za jakiś czas zatrzymujemy się w mieście Aquachica aby zjeść śniadanie na które składa się jajecznica podana z arepą i kakao do picia. Potem słuchamy Kolumbijskiej muzyki jadąc już przez upalnie gorące i suche rejony gdzie krowy zamiast pasać się to leżą pod drzewami w cieniu ;) Oni jadą do Valedupar niedaleko granicy z Wenezuelą a mnie wysadzają w mieście Bosconia gdzie odbijają w swoim kierunku. Tutaj od razu już nawołują mnie kierowcy autobusów "Hola amigo donde te vas - Santa Marta ?" Odpowiadam, że tak oni od razu "vamos vamos" pytam ile kosztuje bilet to mi z początku mówią 20 000 peso ale jak informuje, że to za drogo to obniżają na 15 tysięcy. Dzwonię do Bibiany i pytam gdzie jest to mi mówi, że już w Barranquilla na wybrzeżu. Nie tracąc czasu na stopa no będę jechał tym autobusem do Santa Marta i spotkamy się na dworcu autobusowym za 3 godziny bo facet mi mówi że tyle trwa podróż. Nie miałem nawet czasu na zjedzenie obiadu to wcinam w autobusie ciastka i słodycz z guayaby. Do autobusu jak zawsze wchodzi na przystankach pełno osób oferujących różnego rodzaju przekąski, napoje czy lody tak więc gdy podróżujemy autobusem o jedzenie nie musimy się martwić bo samo do nas przyjdzie ;). Dojeżdzam jakoś po 18;00 na dworzec autobusowy i witam się z Bibianą która przyjechała 5 minut przede mną z Barranquilla. Nie widzieliśmy się ok 2 tygodni od naszeho spotkania a Zipaquira. Jest już wieczór i trzeba ogarniać miejsce na nocleg, koło terminalu jest ogrodzony teren wyglądający na opuszczony ale jak dla mnie wygląda bezpiecznie. Przechodzimy pod ogrodzeniem z plecakami i pomiędzy skąpymi drzewkami a jakimś gruzem rozbijamy namiot. 

pustkowia w drodze do Bosconia

a gdy nie ma benzyny przy drodze się sprzedaje i to tańszą 



8 - 10 lipiec 2015 Taganga ( Santa Marta)

Rankiem gdy wstaliśmy po otworzeniu namiotu zobaczyłem, że moje buty trekkingowe zniknęły!! Gdzieś tam w pobliżu kręciły się psy ale wątpie żeby któryś z nich był tak głodny aby zeżreć moje buciory. Ogarneło mnie niesamowite wkurwienie bo ktoś ukradł moje niezawodne buty z goretexem w których chodziłem tutaj od ponad roku po Ameryce Płd. po górach, wulkanach i dżungli! Co dziwne buty Bibiany które też zostały w przedsionku są na swoim miejscu. Zostały mi teraz jedynie japonki, które zakładam i rozglądam się czy rzeczywiście nie zapierdzielił mi je jakiś szalony pies bo Bibiana mi zaczęła mówić o psach, że zabierają buty itp. Nic z tego, nigdzie ich nie widać także pakujemy namiot i opuszczamy to miejsce szykując plan na dziś i postanawiamy udać się do malutkiej miejscowości Taganga 4 km od miasta Santa Marta. Ja jestem wkurzony brakiem obuwia i że będę musiał kupić coś nowego ale na pewno nie znajdę tak dobrych butów jakie miałem a nawet jeśli będą cholernie drogie. Na głównej ulicy zaraz koło dworca autobusowego łapiemy autobus do Taganga i już o 8;00 jesteśmy w małym miasteczku w zatoce lecz krajobraz dookoła jest bardzo suchy, także pierwszy kontakt z morzem Karaibskim zupełnie go nie przypomina a raczej Wyspy Kanaryjskie gdzie spędziłem kupę czasu. Znajdujemy hostal "casa marina" za 15 tys peso od osoby za noc gdzie wita nas rodzinka z dziećmi o ciemnej karnacji typowej tutaj dla ludzi z wybrzeża i dostajemy pokój z łazienką, trzema łóżkami i wentylatorem. Zostawiamy plecaki w pokoju i po wysmarowaniu się filtrem i zabraniu butelki wody ruszamy na plażę ale nie tą tutaj w miasteczku tylko na "playa grande" do której się dochodzi wąską ścieżką wspinając na skarpę i przechodząc na jej drugą stronę ukazuje nam się kolejna zatoczka z małą urokliwą plażą i leżakami. Jest cholernie gorąco tak więc wykupujemy leżak za 2000 peso w cieniu gdybyśmy mieli dość słońca. Spędzamy tutaj czas kąpiąc się i opalając do godziny 14;00 a potem wracamy szykować obiad i w domku poznajemy właścicielkę tego miejsca - jest to kobieta w średnim wieku i proponuje nam, że rano może nas zabrać na plażę w parku narodowym tayrona "playa cristal" mówiąc, żebyśmy się nie martwili o koszt bo ma tam znajomego który tam pracuje. Przyrządzam spaghetti z sosem serowym i parówkami które wychodzi przepysznie ;). 

plaża w Taganga


Taganga
Pan sprzędający lody na wodzie!!!

playa grande



W czwartek udaliśmy się na tą plażę gdy przyjechała właścielka a wraz z nami zabrała się para podróżników z Anglii lecz pojechali oni innym autem. Droga do Parku Narodowego okazała się być bezasfaltowa i wyboista. Zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym skąd było widać świetnie dziką plaże oraz dobijające do brzegu fale. Na plaży gdy już dojechaliśmy okazało się, że nie ma wiele osób tutaj i można się będzie zrelaksować. Można też przepłynąć łodzią na dwie inne plaże ale jakoś zdecydowaliśmy, że zostaniemy tutaj. Siedzieliśmy sobie w cieniu namiotu z nowo poznamymi znajomymi popijając tequillę oraz piwka. Do tego surfowałem na falach tak jak lubię na klatce piersiowej, Bibiana natomiast trochę boi się wody morza i za dużo czasu w niej nie spędziła. Ja czułem się jak ryba w wodzie bo ostatni raz gdy udałem się na plaże to było nad wybrzeżem Pacyfiku w Ekwadorze jakoś w lutym. Gdy popijaliśmy sobie tequillę i piwka niestety podróżnicy z Anglii do nas nie dołączyli bo zajmowali się sobą i czytaniem książek które zabrali tu ze sobą. Po dniu spędzonym na plaży zebraliśmy się spowrotem jakoś i 17;00 dojeżdzając do miasteczka Taganga po zmroku. Po powrocie prysznic i wieczorkiem na romantyczny spacer po miasteczku i na plaży. Na kolację zakupiliśmy sobie tradycyjne Kolumbijskie arepy z serem i jogurtem truskawkowym.




W piątek udaliśmy się do miasta Santa Marta w poszukiwaniu butów dla mnie bo wczoraj jeden ze znajomych mi powiedział, że można znaleźć dobre buty w centrum handlowym "ocean mall". Po zjedzeniu jajeczniczy z 8 jaj z bułką i jogurtem i przelaniu zimnej wody do butelki ruszyliśmy na autobus. Woda tutaj kosztuje tanio bo 900 peso za 5l w worku foliowym bo tu w Kolumbii sprzedaje się je w workach generalnie. Dojechaliśmy do Santa Marta klimatyzowanym autobusem i wysiedliśmy przy plaży stąd było blisko aby zwiedzić muzem złota "museo del oro" także ze względu na darmowy wstęp mogliśmy wejść i podziwiać różnego rodzaju zabytkowe rodzaje biżuterii, masek i posążków ze złota wytwarzanych przez Indian żyjących w górach Sierra Nevada w czasach pre -Kolumbijskich. Następnie dotarliśmy do centrum handlowego "ocean mall" gdzie udało mi się znaleźć finalnie buty za kostkę, skórzane marki Bata którą znam z Polski. Jakością i wykonaniem nie dorównują moim poprzednim ale lepsze to niż nic i kosztowały mnie 209 tys peso (291zł). Zaskoczeniem było, że pojawiły się u mnie na koncie pieniążki w postaci 300 złotych od mojej kuzynki która była tak uprzejma i po zobaczeniu mojego posta na fb postanowiła mnie wesprzeć - dzięki serdeczne Nelu ;)

w Santa Marta


Muzem złota


Złote posążki i biżuteria Indian z gór Sierra Nevada

Kiedyś Kolumbia była Ogromna i nazywana Gran Colombia

Obiad w McDonalds gdzie poszły 3 big Maćki z sosami bo miałem taki apetyt na zjdzenie tutaj, że nie mogłem się oprzeć szczególnie że tu w Ameryce Płd. byłem może z 3 razy w McDonalds. Po południu wróciliśmy do Taganga i poszliśmy na plażę pływać i oglądać zachód słońca.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz