18 luty 2015 Środa
Rankiem złapałem
Fabiana i dostałem pozwolenie aby zostać kolejną nockę w muzeum tym razem
ostatnią. Udałem się do miasta aby zrobić zakupy ale przed 8 rano jeszcze
wszystko pozamykane a szczególnie sklepik zielarski gdzie kupuję liście Boldo
na moją wątrobę. Po powrocie do muzeum udało mi się wymasować bardzo ładną
przewodniczkę Fernandę a za jakiś czas kolejną której już wcześniej
proponowałem ale nie miała czasu. Tym razem czas ma lecz kasy nie ma za dużo i
zgadzam się na 20 min masażu za 6$. Jakoś ok 15.00 udałem się do miasta aby
trochę ogarnąć sprawy z blogiem ale starczyło mi czasu na ogarnięcie tekstu bo
na 17.00 moja koleżanka Ibet chciała też jeden masaż. Tak więc w mojej sali
wykonałem jej masaż pleców z olejkiej zapachowym Romero. Czeka mnie teraz
kolejne spotkanie a mianowicie z Mirian która wróciła dziś od rodziny na
wybrzeżu. Jakoś o 18.30 zawitałem do zakładu fryzjerskiego gdzie pracuje a w
środku pusto. Na kanapie zauważyłem leżącą i śpiącą Mirian wraz z jej córeczką.
Po zapukaniu w szybę Shekina otworzyła mi drzwi. Od razu przytuliłem i
ucałowałem zaspaną Mirian. Po krótkim czasie spędzonym w zakładzie udaliśmy się
razem na zakupy, kupiłem 2 torebki boldo, ser oraz bułki. Na 20.00 miałem być w
muzeum bo Fabian chciał masaż dzisiaj, zawsze wszystko na ostatnią chwilę i z
tego względu nie spędzam też dużo czasu z moją piękną Mirian. Po powrocie do
muzeum dostaję trochę zupy ziemniaczanej od
Fabiana którą spożywam a następnie wykonuje mu masaż pleców przy muzyce
z radia którą zapuszcza. Potem przychodzi Jeferson z jakimiś papierami do
podpisania a ja po skończeniu w ramach podziękowania za gościnę i miejsce do
pracy wręczam czekoladki w pudełku które dziś kupiłem i jednogroszową Polską monetę.
Fabian się potem odwdzięcza i też podarowuje mi malutką monetę "mitad del
mundo 1964r" z pomnikiem na niej oraz paczkę ze słodkościami. Jutro z
rańca Jeferson jedzie zawieść córkę do szkoły a ja mam zamiar udać wraz z nim.
19 luty 2015 Czwartek
Wszystko
posprzątałem już wczoraj zarówno mój pokój jak i pomieszczenie do masaży tak
więc po spakowaniu plecaka pora ruszać w drogę.Z Jefersonem i
jego córką udaję się na jakieś duże rondo w Quito, stamtąd autobusem dojeżdzam
na dworzec autobusowy (metro) i zgodnie z mapą muszę wydostać się na wylot z
miasta aby złapać stopa na Otavalo i jezioro Cuicocha. Kupuję bilet za 50
centów do miasteczka Guayllabamba i tam udaje mi się złapać stopa, ładuję się
na dużą pakę pickupa bo w kabinie nie ma za dużo miejsca. Siedząc koło butli
gazowej podziwiam widoki. Przed przyjazdem do Otavalo zaczyna kropić ale nie
jest źle bo gdy siedzę pod samą kabiną a auto pędzi to deszcz ląduje na tylnej
części paki. Wysiadam za Otavalo przy drodze na Cotacachi stamtąd po przejściu mostu
kolejnym stopem docieram po chwili do tego miasteczka. Wysiadam pod samym
centrum informacji gdzie mam nadzieje dostać jakąś trekkingową mapę. Okazuje
się, że mapy nie ma jedyne co mają to ręcznie narysowaną mapę tej okolicy.
Robię więc zdjęcie aparatem i pytam chłopaka o długich czarnych włosach
splecionych w warkocz czy mógłbym skorzystać z drugiego lapka i ogarnąć mojego
bloga. Jak zawsze ludzie uprzejmi i pomocni i bez najmniejszego problemu
uzyskuję do niego dostęp i jestem w stanie ogarnąć bloga. Chłopak ma na imię
Apauki i jest typowym przedstawicielem kultury Kichwa tu panującej. Opowiada
mi, że tu panuje tradycja plecenia włosów w warkocz u mężczyzn i dzieci.
Idziemy do lokalnej restauracji Kichwa gdzie jem pyszną zupę i na życzenie
dostaję gotowane mięso z kury oraz refresco za 2$. Pauki oprowadza mnie trochę
po miasteczku Cotacach i i wchodzimy też do jednego z muzeum gdzie oglądam
stare stroje, narzędzia do pracy i takie tam. Po powrocie do biura proszę jedną
miłą Panią w lokalnej restauracji obok o zaparzenie liści boldo. Wypijam
herbatę i czekam aż przestanie padać bo odkąd przyjechałem leje cały czas a o
widoku na góry mogę zapomnieć. Więc w taką pogodę nie ma co ruszać trzeba
będzie gdzieś się przespać i ruszyć jutro z rańca. Apauki wspomniał, że ma dwie
rodziny z którymi mieszka mianowicie jest to jego dom w którym się wychowywał a
drugim domem jest miejsce gdzie mieszka jego żona i dziecko. Dom jest kawałek
wyżej bliżej góry i jak sam opowiada krąży raz tu a raz tam. Gdy dowiedział się,
że będę czekał do rana aby wyruszyć w góry postanowił mi pomóc w noclegu i
zaprowadził mnie do swojego znajomego do sklepu z wyrobami tekstylnymi tzw.
artesania w tym pełno wiszących łapaczy snów. Jego znajomy Raul o bardzo
długich paznokciach i włosach oferuje mi noc w środku domu na pięterku.
Przechodzę przez sklep a dalej jest przejście niepokryte dachem i obok
łazienka, miotają się tutaj kury dalej malutki ubogi pokój sypialny, schody po
których wchodzę i jestem na drewnianym pięterku z otwartymi oknami. Udałem się
po chwili aby kupić jedzenie na jutro jednak gdy dowiedziałem się, że mercado
otwierają wcześnie rano to odpuściłem sobie i zamierzam kupić jutro. Zawitałem
za to do piekarnii "Panaderia" gdzie kupiłem 3 słodkie bułki i dwa
małe mleka kakaowe w woreczku które spożyłem na miejscu przy stoliku i
prowadząc rozmowę z młodą i ładną sprzedawczynią. Po powrocie do domu Raul'a
jem z całą jego rodziną kolację a jest to ryż z kalafiorem i jajkiem. Potem
chce iść spać ale matka Raula ktora ma problemy z chodzeniem zaczyna o 22.00
prace porządkowe i szeleści jakąś folią. Zasnąć nie idzie przy tym co ona tam
wyprawia dopiero jakiś czas potem się udaje.
kobiety Kichwa w lokslnych strojach - Cotacachi |
a wszyscy mężczyźni Kichwa plotą warkocze |
20 luty 2015 Piątek
Rańcem na dole w
kuchni gotuję wodę na owsiankę z bananami którą się posilam i po spakowaniu
plecaka i pożegnaniu z Raulem ruszam w drogę. W miasteczku kupuję 4 bułki i
jedną słodką, banany i w mercado 2 torebeczki "maiz tostado" tutaj
zwaną a w Peru wpierdzielałem to pod nazwą "Cancha". Wędruję kawałej
na wylot z Cotacachi gdzie łapię stopa do następnej wioski Quiroga a z niej nie
czekając nawet minuty kolejnego który zawozi mnie pod same jezioro. Tam w
budynku kontroli wpisuję się na listę, nabieram wody pitnej z kranu i udaję się
wyżej gdzie znajduje się punkt widokowy. Piękne jeziero w kraterze wulkanu z
dwoma wysepkami na środku. Chcę rozpocząć trekking który prowadzi dookoła
jeziora, czas przejścia to około 4 godziny. Szlak prowadzi u góry krateru
wulkanu, w górze widać wysoki, skalisty i stożkowy szczyt Cotacachi 4939m chcę
podejść bliżej niego i obozować wysoko nad jeziorem. Rozpoczynam wędrówkę w
górę przy świecącym i grzejącym słońcu które właśnie wyszło. Są tutaj wyżej
liczne punkty widokowe z których to jezioro w kraterze wulkanu i te dwie wyspy
robią powalające wrażenie.
nad jeziorkiem Cuicocha 3100m |
Po drodzę zbieram i jem czarne jagody które pokazała
mi moja znajoma w kraterze nad kraterem wulkanu Pululahua. Zrywam je garściami
i wchodzę wyżej do odkrytej chatki która jest głównym punktem widokowym. Jem
tutaj kanapki i słodycze ale po chwili dzieje się coś dziwnego czuję, że lekko
zaczyna mnie boleć brzuch. Po przyjściu jakiś turystów zwijam się stamtąd i
kawałek niżej na ścieżce zginam się w celu zwymiotowania. Gdy wstaję zaczyna mi
się kręcić w głowie, kolory się zacierają i po chwili zupełnie znikają. Robi
się tak biało, że nic nie widzę. Tracę wzrok!! Do tego jestem tak słaby, że
omało co się nie przewracam. To już po mnie! To nie były te dobre jagody które
myślałem tylko jakieś trujące! Piję szybko ok 2 litrów wody, wkładam palce do
gardła i ponownie wymiotuje w celu wyrzucenia tego z siebie. Siadam na jakiś
czas opierając się o plecak, w tym czasie przeszło chyba dwóch turystów. Nikt
się nie zapytał nawet czy wszystko ok. Potem gdy wstałem ponownie kręci mi się
w głowie, wzrok zamazany. Po założeniu plecaka dosłownie nogi się pode mną
uginają i nie dość, że nie mogę iść to jeszcze nie mogę oddychać czuję jakbym
wokół brakowało tlenu. Kładę się ponownie na ścieżkę i postanawiam zadzwonić na
pogotowie. Muszę wrócić kawałek bo nie ma zasięgu tu jest też cień. Dzwonię
więc na 911 numer jest taki sam jak w USA. Mówię co mi jest i gdzie jestem
robie to z trudem bo mam porażone nerwy twarzy, do tego zaburzone czucie w
dłoniach. Z trudem wyjaśniam gdzie się znajduję i co mi jest. Dzwonią potem do
mnie ratownicy i pytają o pozycję informuję ich, że jestem kawałek poniżej
punktu widokowego. Nie mogę się ruszać i mówić dobrze ze względu na porażone
nerwy. W tym momencie już myślę, że to może być mój koniec, jeśli za chwilę ta
roślina wpłynie na moje nerwy serca i zatrzyma jego pracę to po mnie. Wyklinam
na siebie, że jadłem te jagody postanawiam zadzwonić do któregoś ze znajomych z
muzeum i podać numer do mojego taty i siostry w przypadku gdy byłoby po mnie
aby przekazali wszystkie moje rzeczy rodzinie. Tak też robię dzwonie do Fabiana
któremu wyjaśniam z trudem co się stało. Podaję numery do rodziny i odbieram
liczne telefony od ratowników, jakiejś babki która opiekuje się turystami.
Wszyscy mi każą wolno oddychać i czekać na pomoc mówiąc, że już idą. Muszę
odpowiadać na pytania gdzie jestem mniej więcej. Kręcę też filmik pożegnalny...
O 17.45 widzę jakiś ludzi na górze idą
po mnie. Trochę się naczekałem bo na pogotowie zadzwoniłem o 15.28 ale nie
ważne, jestem uratowany!! Przychodzi do mnie kilku facetów i pytają jak się
czuję? Odpowiadam że nie ciekawie, poraziło mi nerwy i mam problemy z
chodzeniem i mówieniem. Wyjaśniam, że jadłem te czarne jagody pokazując na
krzak obok. Oni mówią, że to Shanshii - trująca jagoda! Jakbym zjadł więcej to
bym umarł albo gdybym nie zwymiotował tak myślę. Pytam czy to porażenie nerwów
i objawy ustąpią czy mi tak zostanie? Mówią żebym się nie martwił bo wszystko
mi ustąpi. Dostaję maskę tlenową i potem jeden z ratowników zakłada mój plecak
a mnie kładą na nosze a że mam dreszcze to zostaje przykryty jednym polarem.
Chyba jestem ciężki bo muszą oni przystanąć nie raz a jest ich czwórka. Jeden z
nich cyka fotki swoim aparatem opowiadam trochę o sobie gdy mnie niosą ale też
każą mi nie mówić za dużo. Przy samochodzie widzę że plecak leży już na pace,
mnie podnoszą i próbuje przejść ale nogi jak flaki, jedyne czuje to mrowienie
coś takiego gdy się ma po krótkotrwałym brakiem dopływu krwi. Biorą mnie pod
ramiona i pakują do środka pickupa. Okryty dwoma polarami wiozą mnie w dół
gdzie jest jakaś drewniana chatką koło której stoi karetka. Widzę w kolorze
zachodzącego słońca wulkan Cayambe któremu robie zdjęcie przed opuszczeniem
pickupa. Przesiadam się z pomocą moich ratowników i kładę na łóżku w karetce
ale zaraz zaraz gdzie jest mój kapelusz?? Bez kapelusza się nie ruszam nawet,
okazuje się że został w pickupie, plecak w karetce można jechać. Dostaję trochę
tlenu dodatkowego i gdy jestem w masce leci selfie bo to pierwszy raz w moim
życiu gdy jadę karetką do szpitala i mam nadzieje że ostatni!! W karetce na
luzie rozmawiam z medykami i opowiadam o podróży i mojej ostatniej wizycie w
szpitalu w Coca gdzie poznałem piękną pielęgniarkę ;). Drzwi się otwierają i
wyjeżdzam na łóżku prosto do wnętrza szpitala. Pierwsze co chcę zrobić to się
odlać w tym celu przynoszą mi wózek inwalidzki którym zawożą do toalety, tu już
daję sobie radę sam tzn. Siadam na kibel bo nogi z waty. Potem odbierają mnie z
WC i zawożą pod łóżko na którym się kładę. Miła pani doktor w średnim wieku
wbija igłe w żyłę mojej prawej ręki i podpina mi kroplówkę. Plecak jest już w
środku sali tak więc czuje się bezpiecznie. Podaję swoje dane i numer
paszportu, numer mojego telefonu a jako numer kontaktowy do rodziny podaje
Fabiana do którego wcześniej dzwoniłem. Jeszcze czuję jak paraliż nerwu
przenosi mi się z nóg do twarzy i języka. Potem już tylko leżę zmęczony i
ucieszony że jestem w szpitalu. Nic mi nie będzie, za pomoc i opiekę szpitalną
nic nie zapłacę nawet gdy jestem turystą. Teraz już wiem za co kocham Ekwador
za darmową opiekę medyczną i tak kurwa powinno być w każdym kraju a nie gdy
dzwonisz na pogotowie to sprawdzają ci czy masz ważną polisę zdrowotną. Tu
człowieka traktuje się jak człowieka a nie maszynkę do pieniędzy!! Tu dbają o
Ciebie i całym sercem chcą Ci pomóc, dają z siebie wszystko! Tak więc dzięki
Ratownicy, dzięki służbo medyczna , dzięki Ekwador!!! To już nie pierwszy raz
jak czuję, że kiedyś zamieszkam w tym kraju! Piękne kobiety, taniocha w $,
darmowa opieka medyczna, przyjaźni ludzie, zupełnie naturalne i zdrowe jedzenie
do tego przepiękne góry, wulkany, dżungla i rajskie motyle z wodospadami.
Piękne wybrzeże Pacyfiku nad które mam zamiar potem się udać. Ok 22.00 kolejna
kroplówka leci a ja idę spać.
jeszcze żyję..... |
okryty polarami |
takie tam tlenowe selfie w karetce :) |
21 luty 2015 Sobota
Pobudka na
szpitalnym łóżku, Pani doktor mierzy mi ciśnienie i odłącza kroplówkę. Czuję
się dobrze i gdy wstaję nie kręci mi się w głowie ani nic, postanawiam dziś
więc wyruszyć ponownie nad jezioro Cuicocha! Przemiła pani doktor którą
poznałem wczoraj raczy mnie obdarować wrzątkiem na moją owsiankę i boldo.
Spożywam śniadanie na zewnątrz w poczekalni na pogotowiu, dziękuję lekarzowi za
pomoc i zbieram się w celu autostopowania nad jezioro. Pogoda dziś słoneczna i
wiadać spod szpitala szczyt wulkanu Cotacachi. Złapałem auto do Quiroga gdzie
kupiłem wodę tylko 3l ale gazowana niestety, musiałem więc odgazować. Po chwili
wędrówki górę drogi złapałem stopa z jakimś młodym Ekwadorskim małżeństwem
które zawiozło mnie do punktu kontrolnego gdzie przywitał mnie facet z wczoraj
który pomagał w transporcie do szpitala i wpuszczał mnie nad jezioro. Teraz
zdziwiony, że już dzisiaj ponownie tutaj jestem. Tym razem nie mam zamiaru
ruszać tą samą drogą którą wczoraj szedłem lecz w przeciwnym kierunku w stronę
widniejących u góry sosnowych drzew. Tutaj spod tej restauracji niestety
ścieżki nie ma więc muszę wrócić spowrotem do asfaltowej drogi. Jest wąska
ścieżka do innej restauracji na górze "mirador" stamtąd już 30m do
drogi gdzie łapię krótkiego stopa pod te drzewa sosnowe. Jest tutaj punkt
widokowy ogrodzony drutem kolczastym pod którym trzeba przejść. Następnie
ścieżka biegnie wokół jeziora, ja mam teraz plan aby wejść wyżej nad jezioro na
górę pozbawioną roślinności widniejącą nade mną która znajduje się bliżej
szczytu Cotacachi. Otwieram bramę z drutem kolczastym zapobiegającym ucieczce
krów z pastwiska na które po chwili wkraczam. Tam pytam jakiś pastuchów
"czy tędy przejdę na tą górę?" - wskazując palcem. Facet potwierdza,
że można tam przejść. Po chwili jestem na kolejnym pastwisku ale ogrodzonego
kolejnym drutem, plecak i ja pod spodem i wędruję ścieżką wydeptaną przez
krowy. Kolejny drut kolczasty i jestem pomiędzy trawami i krzewami którymi
dochodzę do małej doliny. Zboczem bez żadnej ścieżki wędruję w górę potem
ukazuje mi się pięknie w dole jezioro z wyspami i pływającymi tam łodziami z
turystami. Planuję tutaj gdzieś obozować ale nie wiem dokładnie gdzie. Ta
wysokość to za mało jak dla mnie trzeba wejść wyżej. Ścieżki żadnej nie ma
jedynie wydeptane przez krowy pomiędzy niezliczoną ilością kłujących traw.
Powoli pnę się do góry, chmury już nachodzą nad jezioro jest szaro, jak
wcześniej było widać wulkan Cayambe tak teraz nic nie widać. Planuję wejść na
stromą górę która widnieje nade mną nie przychodzi to łatwo bo zbocze jest
strome tak więc liczne odpoczynki zaliczam. Ok 17.00 jestem w wyznaczonym przez
siebie miejscu. Stąd widać już bardzo blisko szczyt góry Cotacachi a daleko w
dole jezioro Cuicocha. Zgniatam trawę i szykuje miejsce do rozbicia namiotu ,
potem gdy namiot już stoi ostatnie
widoki na jezioro bo po chwili nachodzą chmury.
22 luty 2015 Niedziela
Po otwarciu
namiotu ok 7.00 ukazuje mi się niesamowity widok. Widać od lewej górę - Cerro
Imbabura 4630m dalej ośnieżony wulkan Cayambe 5790m, wulkan Antisana 5704m I
dokładnie na wprost wulkan Cotopaxi 5897m za nim daleko daleko oświetlony
pomarańczowym kolorem wchodzącego słońca najwyższy szczyt Ekwadoru - wulkan
Chimborazo 6268 m pod którym jakiś czas temu obozowałem. Za mną niedaleko
skalisty szczyt wulkanu Cotacachi 4939m. Jest pochmurnie ale wszystkie
najważniejsze szczyty udało mi się zobaczyć obozując na wysokości ok 4200m.
Ruszam w dół tym trawiastym zboczem ścieżkami wydeptanymi przez krowy i
przedzieram się potem przez zarośla i krzaki dochodząc po 1,5h do poziomu
pastwisk. Znów muszę przejść pod drutem kolczastym a pod koniec drogi przejść
przez zamkniętą wysoką bramę z której już dochodzę do drogi głównej. Jest już
cieplutko, słońce tutaj grzeje mocno teraz pora poprosić kogoś o nalanie wody
do butelki bo ta się skończyła. Zaraz zauważam faceta przechodzącego z psem i
pytam o wodę i o świecę czy nie ma. Dlaczego o świecę otóż gdy obozowałem
zauważyłem że zamek od tropiku nie zamyka się do końca tak więc coś się zesrało
i wpadłem na pomysł że nasmaruje świecą to może pomoże. Facet prowadzi mnie do
miejsca gdzie pracuje i ma budynek pod laskiem sosnowym. Jest sznurek na pranie
tak więc wieszam tam cały mokry namiot i piorę moje spodnie które są całe
brudne po trekkingu. Rozmawiam też z dwiema ładnymi bliźniaczkami które właśnie
przyjechały z ojcem w to miejsce. Okazuje się że mają zaledwie 15 lat a dałbym
sobie głowe uciąć, że mają po dwadzieścia. Gdy namiot już jest suchy smaruje
zamek od tropiku kawałkiem świecy którą oderwałem od talerza przyniesionego
przez tego faceta. Po sprawdzeniu wydaje mi się, że trochę pomogło ale zamek
dalej nie działa tak jak należy. Zakładam prawie suche już spodnie i ruszam w
drogę, dochodzę pieszo do jeziora Cuicocha 3100m z zamiarem kąpieli lecz gdy
jestem przy parkingu i restauracji skąd odpływają łodzie daje sobie spokój z
tym pomysłem. Jest tutaj tylko jedno możliwe zejście nad wodę a mianowicie ta
platforma skąd się płynie wszędzie tłumy turystów tak więc wracam wyżej pod
restaurację "mirador" gdzie spisuję wspomnienia i ładuję baterie do
17.00 bo zamykają. Udaję się do tej niżej i mam kolejną godzinę na podładowanie
baterii w holu. Znajduję świetne miejsce na obóz na górce z miekką zieloną
trawą i osłonięty dookoła drzewami tak więc mnie nie widać. Jest tutaj zakaz
obozowania nad jeziorem tak więc kryjówka idealna.
Wulksn Cayambe 5790m |
Wulkan Antisana 5704m |
Wulkan Cotopaxi 5897m |
nocleg pod szczytem Cotacachi 4939m |
Kolejne jeziro w kraterze wulkanu
23 luty 2015 Poniedziałek
Wyruszam na drogę
główną z miejsca kempingu nad Cuicocha gdzie po chwili wędrówki łapię pickupa wypełnionego w
środku ludźmi Kichwa tak więc z plecakiem na pakę i jazda. Już po chwili jestem
w miasteczku Cotacachi i z tego względu, że jedzenia już nie mam zupełnie
postanawiam zjeść śniadanie w Mercado. W jednej z restauracji zamawiam tzw.
"desayuno completo" czyli pełne śniadanie za 2,50$. Jest to bułka z
serem, 2 jajka na miękko, mleko z kakao i napój. Do tego kurczak z ryżem i
surówką czyli takjakby pełne drugie danie. Poprosiłem o wrzątek tak więc mogę
napić się mojego remedium - Boldo. Po śniadanku kręcę się trochę po miasteczku
i cykam foty ludziom Kichwa i suszę mokry namiot na jakimś placyku.
Miasto Cotacachi |
ludzie Kichwa |
"Ojcze Nasz" po Hiszpańsku i w języku Kichwa (Quechua) |
Na wylocie
z miasteczka łapię stopa do miasta Otavalo. Stąd chcę dostać się nad jeziora
"Mojanda" w tym celu trzeba ogarnąć jakieś biuro informacji
turystycznej. Po drodze zauważam fajne malowidło na ścianie w budynku straży
pożarnej ale przysłonięte jest samochodem, proszę więc strażaka czy niemógłby
go na chwilę przestawić w celu wykonania fotografii. Gdy auto zostało
przestawione jestem w stanie wykonać fotkę. Z biura informacji turystycznej
"iTur" biorę mapkę okolicy i dowiaduje się aby dostać się nad jeziora
w górach trzeba podążać drogą "avenida Mojanda". Zakupuję prowiant ;
8 bułek 1,20$, 500g sera 2,20$, banany
0,20$, kostkę Paneli 0,25$ (bloku cukrowego z trzciny cukrowej), 2 pomidory
0,15$, jedną dużą chirimoyę za 0,75$ którą wpierdzielam od razu na ławce pod
jakimś zakładem fryzjerskim. Pnę się w górę drogą która doprowadza mnie do tej
właściwem, prowadzę próby złapania stopa lecz nikt się nie zatrzymuje bo nikt
nie jedzie do góry. Po przejściu kawałek wyżej asfalt znika a pojawia się
kostka brukowa, zatrzymuje motor i pakuję się na tył obejmując faceta z którym
przejeżdzam na nim w górę może ze 2km, gdy zsiadam od razu czuję kręgosłup.
Pickupem podjeżdzam kawałek i zaczynam wędrówkę ale po chwili kolejnym pickupem
na pace podjeżdzam wysoko w górze do jakiś pastwisk gdzie nabieram wodę do
butelki ze źródła. "Tutaj już totalnie nic nie jedzie" - tak sobie
myślę do momentu gdy kolejne białe auto osobowe się zatrzymuje i zgarnia mnie z
drogi. W środku jakiś 40 letni turysta z USA mieszkający już od 11 lat w
Brazylii. Tym transportem dojeżdzam pod same, ogromne jezioro "la laguna
grande" na wysokości 3720m. Jest tutaj chłodno bo jest pochmurno i szaro.
Po prawej stronie jeziora widnieje w górze szczyt "Fuya Fuya 4275m"
na który mam zamiar wejść aby mieć widok na jezioro z góry. Tak więc nie ma
chuja, wchodzę na Fuya Fuya ;). Już gdy rozpoczynam wędrówkę po trawiastym
zboczu wąską wydeptaną ścieżką nachodzi więcej chmur. Gdy jestem wyżej
zaczynają z nieba lecieć małe kulki gradu, kaptur na łeb i dalej stromą
ścieżką. Ostatni etap to szaleństwo nachylenia zbocza które wynosi z 70 stopni
a ziemia jest już trochę mokra tak więc pomagam sobie łapiąc się traw. Grzmi i
pada z nieba lodem, mam tylko nadzieję, że nie dostanę jakimś piorunem z Olimpu
na który wchodzę aby udowodnić, że może wejść tam śmiertelnik z 24 kilowym
plecakiem i 3 litrami wody w ręce. Po ciężkim wysiłku ale szybciej niź się tego
spodziewałem udaje się wejść na górę a do tego jest tu płaskie miejsce idealne
na rozbicie namiotu. Pomimo pochmurnej pogody widok zapiera dech w piersiach bo
pode mną piękne zielone zbocze a niżej ogromne jezioro Mojanda w kraterze
wulkanu. Dookoła biegnie nierówny grzbiet wyznaczając krawędzie krateru. Ja
siadam na samej krawędzi przepaści na idealnie do tego stworzonym przez naturę
kamieniu. Potem nachodzi mgła i gówno widać ale miałem swój czas bo przecież
dla takich widoków i miejsc człowiek żyje, bynajmniej ja. Mam nadzieję że z
rańca coś się polepszy i ukażą się widoki na okolicze wulkany tak jak to miało
miejsce gdy spałem wysoko nad jeziorem Cuicocha. Tak więc tak jak chciałem dziś
kemping na szczycie Fuya Fuya 4275m ;)
I nie ma Chuja - Kemping na Fuya Fuya 4275m :) |
24 luty 2015 Wtorek
Gdy otwieram
namiot niestety wszystko jest we mgle która ciśnie do góry z dołu od strony
jeziora. Widać tylko przez chwilę Cotopaxi i Antisana. Postanawiam tutaj zostać
do 10.00 i poczekać na jakieś fajne widoki bo grzeje słońce. Potem tuż obok na
kamieniu zauważam dużego ptaka jakiegoś jastrzębia, który pięknie krąży nade
mną latając tam i spowrotem. W końcu widać jezioro mieniące się blaskiem słońca
lecz z fotek pod światło szału nie ma. W dole widać stojące tam samochody,
trzeba tam zejść tym samym ruszam ze szczytu o 10.00 i po godzinie wędrówki w
dół jestem nad jeziorem z którego napełniam wody do mojej butelki. Stąd biegnie
droga prowadząca do małych domków w oddali po drugiej stronie gdzie chcę się
udać. Nagle robi się zimno i brzydko po kolejnej godzinie marszu bezasfaltową
błotnistą drogą jestem koło tych domków ze słomianymi dachami. Jedynymi
obecnymi tu osobami jest ochroniaż, który pilnuje tego miejsca oraz jakaś
dwójka starszych turystów z przewodnikiem. To miejsce totalnie jest zamknięte i
nie funkcjonuje teraz. Strażnik śpi tu co jakiś czas w namiocie i przyjeżdza tu
na motorze który stoi obok. Są dwie opcje obozować tutaj nad jeziorem przy
przebrzydkiej pogodzie i wrócić jutro tą samą drogą do Otavalo albo udać się na
pieszą wędrówkę przez góry do miasteczka "Tabacundo" po drugiej
stronie oddalonego stąd o ok 15km. Co wybrać? Po zjedzeniu kanapek z serem i
chwili namysłu zamierzam przejść tą drogą którą nic nie jeździ do Tabacundo.
Żegnam się z ochroniarzem i ruszam w drogę, po jakiś 5 min łapie mnie lekki
deszcz idzie więc osłona na plecak. Daleko w górze widać punkt widokowy który
już teraz zniknął we mgle która sprowadziła jeszcze więcej deszczu. Na
szczęście mogłem się schronić pod jego dachem i w międzyczasie podpisać się
węglem który leżał na ziemi na czerwonych cegłówkach ścian. Gdzie niegdzie leży
tutaj trochę śniegu, stąd droga prowadzi w dół ale jest cholernie długa, pada i
nic nie widać generalnie. Po ok 3h krętą drogą dochodzę do szkółki
eukaliptusowych drzewek, zapach jest tak silny jakiego jeszcze nie
doświadczyłem chodząc przez takie lasy. To dlatego, że młode drzewka wytwarzają
o wiele silniejszy zapach niż te dorosłe tak więc wciągam powietrze najgłębiej
jak potrafie. Udaje mi się dojść do pierwszego gospodarstwa z bolącymi już
nogami. Tam pytam czy mogę dostać wody do butelki, po chwili konwersacji
dostaję nawet wrzątek na moje remedium od Kolumbianki która przybyła tu do
Ekwadoru 11 lat temu, ma 6 dzieci z której część z nich jest już ustabilizowana
a druga część mieszka tu z nią w małym domku tego gospodarstwa. Po kolacji i
ulewnym deszczu dziękuję pięknie za wodę i udaje się na zielone pole i pod
drzewami eukaliptusowymi rozbijam namiot i po raz kolejny inhaluje się ich
niesamowitym zapachem.
poranek na Fuya Fuya |
domki dla turystów po drugiej stronie jeziora |
Shanshi is described here (https://www.erowid.org/library/books_online/golden_guide/g101-110.shtml). I bet it was terrifying!! It's good you're alright
OdpowiedzUsuń